Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia amerykańska. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 marca 2011

Chwila wieczności.


Luty za nami i marzec zaprasza już wiosnę.
Wciąż jeszcze zimno na dworze, nawet mimo słońca za oknem.
By rozgrzać ciało i duszę zapraszam Was
do mojego kolejnego konkursowego dania
i znów nieśmiało proszę Was o głos
w konkursie na Kulinarny Blog Roku 2011.


Tamtego dnia szłyśmy z Oczko do kina. Film "Karmel" od kilku dni nastrajał mnie słodko, choć o dziwo nie miałam ochoty na karmelowe smakołyki. Za to z oszałamiającą siłą chodziła za mną ochota na czekoladę. Ale nie po prostu cząstka brązowej dobroci powoli rozpływająca się na języku. Chciałam czegoś upajającego, czegoś co zniewoli mój głód słodkości i ujarzmi go. Musy, ciastka, suflety i tarty ... to wszystko przewijało mi się przed oczami i choć każdy z tych delikatesów był ogromnie nęcący, ja potrzebowałam czego więcej ...


Potrzebowałam brownie. Ale takie prawdziwego, najprawdziwszego z prawdziwych! Koniecznie bez mąki, koniecznie z 70% czekoladą, koniecznie z małą ilością cukru i najlepszymi jajkami i w końcu koniecznie orientalne, gdyż i takich klimatów po ostatniej lekturze "Stu odcieni bieli" potrzebowałam. Szczególnie tego rozluźniającego i uspakajającego połączenia kardamonu i wody różanej.


Basia jest znana ze swego kuszenia, a gdy zobaczyłam obsypany płatkami róż brązowy krążek czekoladowej rozkoszy, nęcący bliskowschodnią nutą, nie mogłam o nim zapomnieć. Dlatego z samego rana wraz z Oczko zabrałyśmy się za topienie czekolady i masła, ubijanie jajek, niedbałe odmierzenie aromatów. Popijając herbatę o aromatach róży i wanilii snułyśmy pomysły na połączenia smaków i aromatów w tym doskonałym cieście, luźno przeskakując na kolejne kulinarne i smakowe idee.

A to zdjęcie przedstawia prawdziwe oblicze Oczka ;-D

Ciasto wyjęte z piekarnika nie czekało długo na konsumpcję. Ledwie chwila na zjedzenie i obfotografowanie
lunchu o również bliskowschodnich akcentach, a potem kawałek za kawałkiem ciasto znikało z papieru, a my rozpływałyśmy się pod wpływem czarodziejskiej mocy czekolady, wody różanej i kardamonu.


Czy macie czasem wrażenie, że w jednej krótkiej chwili otacza Was nieskończoność szczęścia? Ja się wtedy tak czułam. Zatopiona w wieczności czekoladowej dobroci, otulona indyjskimi aromatami przeżyłam chwilę w raju. A tak uzależniające, tak kuszące było to ciasto, że nie mogłyśmy się mu oprzeć. Najpierw po spałaszowaniu ćwiartki postanowiłyśmy spasować. By zająć czymś myśli aparaty w ręce schwyciłyśmy. Ale ten obezwładniający zapach przyciągał nas i tak tuż przed wyjściem do kina ... połowa ciasta zniknęła.


Najlepsze z najlepszych brownie vel seksowne


Składniki:
300 g dobrej ciemnej czekolady

150 g masła

175 g cukru (dałyśmy 130 g, a można i mniej - następnym razem wezmę 100 g)
75 ml wody różanej

2 łyżeczki świeżo zmielonego kardamonu

4 średniej wielkości jajka


suszone kwiaty do dekoracji

Przygotowanie:
Czekoladę, masło, 1/2 porcji cukru roztopić w kąpieli wodnej, do roztopionej masy wlać wodę różaną, dodać zmielony kardamon. Jajka ubić z pozostała połową cukru na puszystą masę. Do przestudzonej czekoladowej masy dodawać partiami masę jajeczna, dokładnie ale delikatnie wymieszać. Masę wylać do wyłożonej papierem tortownicy (np. 24cm średnicy - ja piekłam w foremce kwadratowej 20cmx20cm). Piekłam w temp. 175 stopni Celsjusza przez 30 minut, po upieczeniu posypuję suszonymi płatkami róży pomarszczonej (u mnie mieszanka suszonych kwiatów).

Ciasto niezależnie czy stygnie w piekarniku, czy wyjmiemy je zaraz po upieczeniu delikatnie opada, ma konsystencję musu, bogatego musu czekoladowego o niecodziennym aromacie
(u nas nie popękało - może to kwestia kwadratowej foremki o bardzo grubych ściankach i cienkim spodzie, dzięki czemu ciasto nie wspinało się zanadto po brzegach, za to mocno było grzane od dołu. Tak czy siak brownie mają tendencję do opadania i pękania i nie należy się tym zrażać. Taki ich urok :-) )


Źródło: Ostatnio u
Basi, wcześniej u Truskaweczki, a ona znalazła je tutaj.


Smacznego.

niedziela, 20 lutego 2011

Czeko ... czeko ... czekoweekend.


Świętowanie czekoweekendu zaczęłam od jednego ze bardziej udanych mariaży ... czekolady i tonka*.


Na pierwszy ogień poszły popękane ciasteczka truflowe, zrobione z dodatkiem czekolady. Mięciutkie, o wilgotnym miąższu, zgodnie ze swą nazwą popękały, tworząc maleńkie nacięcia. Smakowały mocno czekoladowo, prawie jak miniaturowe brownies, doskonale wpisały się w rozpoczęcie Święta Czekolady, jakie Atinka i Bea nam zafundowały, a zniknęły jeszcze w czwartek, tak że zdjęciami musiałam posiłkować się jeszcze z końca ubiegłego roku, kiedy to po raz pierwszy oczarowały moje serce**.


Drugie, również popękane ciasteczka, oparte na kakao okazały się znacznie lżejsze, prawie jak mini biszkopciki, o lekko chrupkiej skórce i puchatym, aromatycznym miąższu. To chyba najwspanialszy dodatek do kawy, jaki kiedykolwiek jadłam, a tonka w nich delikatnie łaskotała podniebienie. Ciasteczka te słodko towarzyszyły nie tylko mi, ale i uprzyjemniły poznanie się we wspaniałym gronie bloggerek, jakie stworzyło nam Makro na swoich rybnych warsztatach (o czym napiszę już wkrótce).


Ale przecież wirtualne wspólne gotowanie, nie mogłoby się obyć bez mojego i Oczka szaleństwa w moim Szczęściu. Na tapecie oczywiście pojawiła się czekolada w niezwykłym towarzystwie ... kasztanów.

Stworzona przez mojego Guru receptura umiliła nam nie tylko czas gotowania (nie ma to jak wylizywanie misek i szpatułek), ale i wieczór, gdy po aromatycznym obiedzie nastał czas na deser. I nie straszny nam był nawet mróz, ani moja rwa kulszowa, kiedy na balkonie chuchałyśmy na dłonie, w których oczywiście trzymałyśmy aparaty, rozmawiając o kadrach, balansach bieli, ISO i innych fotograficznych sztuczkach. A wszystko po to, by móc jak najpiękniej pokazać kulinarne dzieła.


I tak nastał wieczór. Usiedliśmy na kanapie, na kolanach talerzyki, a na nich biszkoptowe ciasteczko z płynnym środkiem. Kasztany lekko tylko wyczuwalne, wspaniale współgrały z czekoladą, a morelowy sos podany jako uzupełnienie wprawił nas w przyjemny stan zadowolenia. Popijane agrestową naleweczką, dodały nam energii i animuszu do późniejszych kręglowych zmagań.

Kończy się Czekoweekend, ale nie kończą się czeko-pomysły. W kolejce już czekają suflety, rolady i bezy oraz wiele, wiele innych smakowitych dań ... nie tylko na słodko.

Dzięki Atinko i Beatko za wspaniałe czeko-święto :*


* za tonka jeszcze raz dzięki, buziaki i tysiąc uścisków posyłam Lo, która zapoznała mnie z tym cudownym nasionkiem :-)
** a które Oczko, moja fotograficzna Mistrzyni tak pięknie mi poprawiła :*


Popękane ciasteczka czekoladowe z tonką
(Chocolate Crinkles with tonka)

Składniki:
225 g połamanej gorzkiej czekolady
110 g masła
2/3 szklanki cukru (dałam 1/2)
3 duże jajka
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (ja dałam 1 łyżeczkę, a do tego prawie całe starte ziarno tonka)
pół łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
1 i 2/3 szklanki mąki

cukier puder - około pół szklanki - do obtoczenia

Przygotowanie: Masło rozpuścić w małym rondelku. Pod koniec rozpuszczania dodać połamaną czekoladę, rozpuścić, dokładnie wymieszać (uważając, by się nie przypaliło). Białka oddzielić od żółtek. Ubić na sztywno, dodając pod koniec partiami cukier, a następnie żółtka i ekstrakt z wanilii. Wymieszać z masą czekoladową (ja do ubitych jajek dodawałam chłodną masę czekoladową, dalej miksując). Mąkę wymieszać z solą i proszkiem do pieczenia. Wsypać do powstałej masy czekoladowej, dobrze wymieszać. Schłodzić przez kilka godzin w lodówce, a najlepiej przez całą noc.

Ciasto wyjąć z lodówki, nabierać łyżeczką do herbaty (będzie ciężko, bo ciasto powinno być bardzo twarde), formować kuleczki mniejsze od orzecha włoskiego, obtaczać je mocno w cukrze pudrze i wykładać na blachę wyłożoną pergaminem. Piec około 12 minut w temperaturze 165ºC. Podczas pieczenia ciasteczka lekko się spłaszczą i popękają. Studzić na kratce.

Uwaga: masa do formowania kulek powinna być mocno twarda. Najlepiej pozostałą część ciasta trzymać w lodówce, gdy pieczemy pierwszą partię. Im ciasto bardziej mięknie tym ciastka się mocniej rozpłyną, nie popękają już tak mocno, a cukier puder na nich będzie sprawiał wrażenie 'mokrego'. Nie piec też dłużej niż zalecany czas, by nie były zbyt twarde, lepiej na próbę jedno ciastko skosztować.

Źródło: Moje wypieki

Czekoladowe ciasteczka truflowe z tonką
(chocolate truffle cookies with tonka)
(ja piekłam je z potrójnej porcji, wyszło więc ok. 45 ciasteczek)

Składniki:
50 g mąki
25 g kakao
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
70 g cukru pudru (dałam 50 g)
25 g miękkiego masła
1 roztrzepane jajko
1 łyżeczka likieru pomarańczowego lub soku pomarańczowego (pominęłam)
dodatkowo dałam starte ziarno tonka (do potrójnej porcji, myślę, że można dać wtedy 2 ziarna)

cukier puder - do obtoczenia

Przygotowanie: Zagniatam razem wszystkie składniki, ciasto zawijam w folię i przekładam na 30 minut do lodówki. Piekarnik nagrzewam do 200 stopni.
Z ciasta formuję małe kulki (tym razem łyżeczką do herbaty), obtaczam je w cukrze pudrze i układam je w dużych odstępach na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia.
Piekę 10 minut, zostawiam na blaszce na kilka minut, przekładam do ostudzenia na kratkę.

Źródło: Moje wypieki

Fondant z kasztanów

Składniki:
150 g gorzkiej czekolady
150 g puree z kasztanów
300 g masła
160 g cukru (dałyśmy 110 g cukru trzcinowego)
30 g mąki pszennej
6 jajek
6 żółtek

Przygotowanie: Kokilki nasmarować masłem i schłodzić w zamrażalniku w czasie przygotowywania masy.
Czekoladę i masło roztopić w kąpieli wodnej i lekko przestudzić. Jajka dokładnie wymieszać, lekko ubijając z cukrem. Dodać zmiksowane na gładko puree z kasztanów. Do masy jajeczno-kasztanowej dodać roztopioną czekoladę z masłem. Przesiać mąkę i dokładnie wymieszać. Wlać do schłodzonych foremek. Można je przechowywać w zamrażalce i piec zamrożone (ja piekłam zamrożone).

Według oryginalnego przepisu piec należy w 180 stopniach Celsjusza przez 7-8 minut, ale Amaro piecze je w aluminiowych foremkach, które szybko chwytają ciepło. Ja piekłam je w ceramicznych kokilkach, więc musiałam piec ok. 15 minut w 200 stopniach. Ważne by ciastko zbudowało sobie otoczkę, a w środku pozostało płynne.

Podawać z lodami lub sosem owocowym. My jadłyśmy je z dżemem z suszonych i świeżych moreli, rozrzedzonym sokiem z cytryny . Ale pasowałby i sos z porzeczki lub pomarańczy, a Amaro proponuje podać je z podduszoną na maśle z anyżem gruszką.

Uwaga: My niektóre kokilki oprószyłyśmy kakao, ale to nie był dobry pomysł, bo po upieczeniu ciasteczka były bardzo mocno brązowe, prawie czarne, choć nie przypalone. Lepiej jest pozostać przy samym maśle.

Źródło: Wojciech Modest Amaro "Kuchnia polska XXI wieku"

Smacznego.

piątek, 18 lutego 2011

Spotkania blogerek.


Perfekcjonizm ... zaleta czy wada?


Ten obiad zjedliśmy ze smakiem już wiele miesięcy temu, ale zdjęcia nie spełniające moich wymagań sprawiły, że nie mogłam przekonać się do napisania o nim. Macie tak czasem? Smakowite danie, ale jednak kadry nie takie, światło przeszkadza i z pamięci ulatuje napisanie posta.

Tak właśnie było tym razem. Z początku chciałam szybko je powtórzyć, ale każdy kolejny dzień przynosił nowe pomysły, nowe eksperymenty i tak jesienno-zimowy stir-fry odchodził w niepamięć. W końcu i o fotkach zapomniałam ... aż do teraz. W końcu moja ulubiona wersja tego chińskiego fast food'u, który w dodatku tak często pojawia się na moim stole, musiał i w moim wirtualnym zakątku zagościć.

Najpierw kilkanaście dni temu miałyśmy go zjeść z Olą i Amber, ale ostatecznie stanęło na pasztecikach z łososiem. Tamten lunch skończyłyśmy wspaniałym deserem, który powstał przy naszym współudziale. Kawałek dyniowo-orzechowej tarty był nie tylko wyborny, ale i piękny w przekroju. Ciemnopomarańczowa warstwa dyniowo-kokosowa, pod nią ciemna orzechowa linia, by na samym dole wgryźć się w chrupki spód. Korzenne wypełnienie było satynowo gładkie i tak przyjemnie kontrastowało z chrupkim kruchym spodem. Całość była może odrobinę za słodka, ale tego właśnie, obok naszych kulinarnych pogaduszek, w tamten wietrzny dzień potrzebowałyśmy.


Mój ulubiony stir fry doczekał się swojego nowego zdjęcia po tym jak przedwczoraj wraz z Niną urządziłyśmy sobie babskie przedpołudnie. Ona, odrywająca się na chwilę od nauki, ja, zostawiając na blacie rosnące chleby, nad aromatyczną miseczką pełną makaronu, lekko ostrego kurczaka, chrupkich warzyw prowadziłyśmy rozmowy o zakwasie, o gotowaniu, o urządzaniu kuchni, o poznawaniu ... czyli wszystko to o czym mogą rozmawiać dwie blogerki, gdy się spotkają.


Ten dzień osłodziła nam Nina swoimi kokosowo-migdałowymi ciasteczkami, które chrupałyśmy sobie do kawy czy herbaty. Chrupkie, leciutko ciągnące w środku, bardzo kruche kółeczka bardzo nam posmakowały. Ale nie tylko nam. Mój ukochany też załapał się na kilka z nich, gdy wrócił do domu i po pierwszym kęsie wiedziałam, że mam zamówienie na kolejny wypiek.

Nino, Olu i Amber, wspaniale było się spotkać, wspólnie kucharzyć, a teraz czekam na kolejne takie okazje ... nie tylko u mnie w domku, o czym pewnie napiszę już niedługo :-)

A tymczasem zbieram pomysły na czekoladą wypełniony weekend u Atinki i Bei.


Mój ulubiony stir-fry
(4 porcje)

Składniki:
200 g mięsa (pierś kurczaka, indyka, polędwiczka wieprzowa, pierś kaczki, chuda wołowina) lub tofu

Marynata do mięsa:
1 łyżeczka jasnego sosu sojowego
1 łyżeczka ciemnego sosu sojowego
2 łyżeczki octu ryżowego
1/4 łyżeczki oleju sojowego

1 łyżka oleju arachidowego
1 łyżka drobno posiekanego imbiru
1 duży ząbek czosnku, posiekany
1 mała ostra papryczka, bez nasion i błonek, pokrojona w paski, lub kosteczkę

4-5 grzybów suszonych shitake (namoczonych przez 20 minut, pokrojonych w paski) lub innych grzybów (czasem zdarza mi się o nich zapomnieć :D)
2 garście dyni, pokrojonej w paski (można zastąpić ją marchewką)
2 garście groszku cukrowego, pokrojonej w paski (można zastąpić go zieloną fasolką szparagową)

Sos do smażenia:
1 łyżka sosu sojowego
1/2 łyżeczka oleju sezamowego
1 łyżeczka sosu ostrygowego lub rybnego
1 łyżeczka skrobi kukurydzianej, rozpuszczonej w 2-3 łyżkach wody

posiekana dymka, zielone części do dekoracji
uprażony sezam, do dekoracji
świeżo mielony pieprz

makaron soba, 2 porcje, ugotowany z dodatkiem wody z moczenia grzybów

Przygotowania: Dzień wcześniej zamarynować mięso. Jeśli używamy tofu, zamarynować rankiem. Mięso też można zamarynować rankiem. Warto by było w marynacie przynajmniej przez godzinę.
Po namoczeniu grzybów, ugotować makaron, odcedzić i przelać go zimną wodą. Wymieszać składniki sosu i zebrać pozostałe składniki, gdyż kiedy zaczniemy smażenie nie będzie już na to czasu.

Na oleju podsmażyć czosnek, chilli i imbir przez ok. 1 minutę. Dodać odsączone z marynaty mięso i przesmażyć je z każdej strony. Dodać grzyby i dynię, przesmażyć, dodać groszek. Podsmażyć wszystko, często mieszając, przez 2-3 minut. Podczas smażenia sprawdzić, czy nie potrzeba dodać oleju. Wlać sos do smażenia i od razu dodać makaron. Wymieszać wszystko i smażyć przez 1-2 minuty. Posypać dymką, sezamem, nałożyć porcje na talerze.

Źródło: to wypadkowa wielu przepisów, które wypróbowałam, dlatego tym razem mogę powiedzieć, że to "mój" stir-fry :-)

Korzenna tarta dyniowa

Składniki:
125 g masła, miękkiego, ale nie za bardzo
90 g miałkiego cukru (dałam zmielony wcześniej na cukier puder trzcinowy) (lepiej dać mniej - tak ok. 60 g)
1 żółtko
150 g mąki pszennej
100 g mąki orzechowej (ja dałam mieszankę orzechów, zmielonych na proszek)
1 białko, do posmarowania w czasie podpiekania

1 1/2 szklanki orzechów laskowych, uprażonych i obranych ze skorupek
1/3 szklanki brązowego cukru (lepiej dać ciut mniej niż 1/4 szklanki)

1/2 szklanki orzechów laskowych, uprażonych i obranych ze skorupek

1 1/2 szklanki puree z dyni
chlust wanilii
2 łyżki mieszanki przypraw korzennych (można dać piernikowej z dodatkiem kardamonu i gałki muszkatołowej)
3 duże jajka
1 szklanka mleka kokosowego
1-2 łyżki miodu (najlepszy jest leśny lub wrzosowy, można użyć syropu klonowego)
1 łyżeczka skrobi kukurydzianej (nie koniecznie, ale wtedy wypełnienie będzie stabilniejsze)

Przygotowania: Najpierw należy przygotować ciasto: masło utrzeć z cukrem, aż się połączy, ale nie do puszystości. Najlepiej robić to ostrzami miksera. Wsypać mąki i sól. Zmiksować krótko, dodając żółtko. Jeśli potrzeba dodać 1-2 łyżki zimnej wody. Wyłożyć ciasto na blat. Uformować jednolite ciasto (szybko, bo wyrabianie sprawia, że upieczemy zbyt twardy spód). Uformować płaski dysk, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w zamrażalniku przez ok. 30-45 minut lub w lodówce przez 2-4 godzin.

1 1/2 szklanki orzechów laskowych zmielić z cukrem trzcinowym do uzyskania pasty.

Puree z dyni zmiksować z ekstraktem z wanilii, przyprawą korzenną i miodem. Osobno wymieszać jajka z mlekiem kokosowym i ewentualnie skrobią. Dodać tą mieszaninę do puree.

Piekarnik nagrzać do 200 stopni Celsjusza. Ciasto rozwałkować i wyłożyć nim foremkę (ja piekłam w takiej o średnicy 24 centymetrów i nie zużyłam całego ciasta - resztę można zamrozić). Ponakłuwać w wielu miejscach widelcem. Schłodzić. Wyłożyć ciasto pergaminem do pieczenia i wysypać obciążnikami (ja używam ryżu/fasolki). Podpiec przez 15 minut, potem zdjąć pergamin z obciążnikami, posmarować rozbitym białkiem i zapiec przez ok. 5 minut. Wyjąć spód, rozsmarować na nim pastę z orzechów laskowych, a na to wylać masę dyniowo-kokosową. Zapiekać ok. 30-40 minut, a po 20 minutach przykryć folią aluminiową by się nie przypalił wierzch. Nadzienie ma być ścięte, ale nie wysuszone.

Źródło: spisałam ten przepis już dawno temu z jakiegoś anglojęzycznego bloga i niestety nie zapisałam źródła, dlatego jeśli ktoś z Was na niego wpadnie, będę wdzięczna za informację :-)

Smacznego.

sobota, 7 sierpnia 2010

Eksperymentalnie wyszło gospodarnie.


Dziś za oknem aura zmienna i kapryśna, ale były i dni, gdy żar lał się z nieba, odbierając apetyt. Żeby jednak z sił nie opaść, a i coś ciekawego na talerzu zobaczyć, przeglądałam w głowie pomysły na sałatki. I wtedy przyszło olśnienie. A może tak połączyć dressing i z sałatką i makaronem?


Pomysłu nie szukałam długo. Dressingu cesarskiego, jaki proponuje w swoich "Jajkach" Roux, jest o wiele za dużo na dwie porcje sałatki, ale czemu reszty nie połączyć ze śmietanowym sosem, dodać kilka sardynek, długie nitki makaronu i kolacja gotowa. Tym sposobem jeden pomysł na lunchową sałatkę, przeobraził się w całodzienne smakowite menu.

I tak okazało się, że nie tylko smacznie i eksperymentalnie wyszło, ale i gospodarnie. Czego chcieć więcej?

Hmmmm ... lepszej pogody za oknem :-)

Miłego weekendu Wam życzę i na targ biegnę, korzystając z chwilowego przejaśnienia.


Sałatka cesarska by Roux
(4 porcje)

Składniki:
12 filetów anchois (u mnie po sardynki)
2 oczyszczone sałaty rzymskie (u mnie 1, ale duża)
1/2 porcji dressingu cesarskiego (przepis poniżej)
2 kromki chleba (ja dałam 4)
60 g topionego masła lub oleju arachidowego (ja dałam oliwy, a ilość na oko :) )
100 g parmezanu (dałam mniej, mniej więcej 60 g - część starta na wiórki do grzanek, a część w cieniutkie płatki do sałatki)
4 jajka w koszulkach (u mnie 2)
2 łyżki posiekanej drobno natki (pominęłam)

Przygotowanie: Najpierw ugotowałam jajka w koszulkach, trochę stosując się do rad Roux trochę korzystając z własnych doświadczeń. Więc: w szerokim garnku zagotowałam wodę, tak by była na ok. 10 cm wysokości. Dodałam 1 łyżkę octu winnego. Każde jajko wbiłam do niewielkiej filiżanki, zamieszałam wodę i wlewałam jajko w utworzony wirek. Na raz nie gotuję zwykle więcej niż 3 jajka (Roux pisze o 4), ale to zależy pewnie od oka, wprawy i wielkości garnka :-). Po 1 1/2 do 2 minut wyjmuję jajka, wkładam je do zimnej wody i odstawiam do czasu aż będą mi potrzebne.
Grzanki szykuję w sposób najprostszy na świecie. Kroję chleb na grube kromki, a potem w kosteczkę, dodaję soli, parmezanu i na koniec oliwy (czasem dodaję też suszonych lub świeżych ziół). Wykładam na blachę wyłożoną pergaminem i piekę w nagrzanym do 200 stopni piekarniku przez kilka minut, tylko tyle by się zrumieniły (czasem wkładam je pod grill, ale wtedy muszę czatować przy piekarnikowym okienku, bo wystarczy chwila i się spalą :D).
Sałatę oddzielam na liście w dniu zakupu, myję, delikatnie podsuszam w suszarce i jeszcze trochę wilgotną zawijam w ręczniki papierowe, a następnie w folię aluminiową. Tak przygotowana sałata nie straci swej świeżości nawet do tygodnia (w przypadku rzymskiej, inne do 3-4 dni - tak samo przechowuję natkę i koperek, a szczypiorek bez ręcznika papierowego). Gdy potrzebuję sałaty, wyjmuję potrzebą ilość liści, dosuszam je, kroję lub rwę i mieszam z dressingiem tuż przed podaniem.
Tę sałatkę skomponowałam następująco: Wymieszaną z dressingiem sałatę ułożyłam na talerzach, posypałam hojnie grzankami, ułożyłam sardynki i posypałam wiórkami parmezanu. Jajka wyjęłam z wody, przycięłam ewentualne farfocle, włożyłam do wrzątku na 30 sekund, osuszyłam na czystym ręczniku i położyłam jako zwieńczenie sałatki. Roux polecał by jajko obtoczyć w posiekanej pietruszce, ja posypałam je tylko fleur de sel i pieprzem. Podałam od razu.

Dressing cesarski wg Roux

Składniki:
1 żółtko
1/8 łyżeczki musztardy dijonskiej
1 łyżka soku z cytryny
1/8 zmiażdżonego ząbka czosnku
1 łyżeczka sosu rybnego (z ekstraktem z anchois)
75 ml. oleju arachidowego
30 g startego parmezanu
świeżo zmielony pieprz

Przygotowanie: Do miseczki włożyłam żółtko, musztardę, czosnek, sok z cytryny i roztrzepałam do uzyskania gładkiej masy. Dodałam sos rybny i powoli dolewałam olej, aż całość się połączyła (technika podobna jak przy majonezie). Na koniec dodałam parmezan i 2 łyżki wody, żeby rozrzedzić sos. Doprawiłam pieprzem (ewentualnie solą, ale wg mnie nie było już potrzeby, gdyż i sos rybny i parmezan są słone).

Źródło: M. Roux "Jajka"

Makaron z sardynkami

2 porcje makaronu spaghetti ugotowałam al dente, a w tym czasie zeszkliłam 2 drobno posiekane szalotki, dolałam do nich kieliszek wermutu i odparowałam do 1/3. Wlałam 1/2 kubeczka gęstej śmietany, zamieszałam, doprawiłam solą i pieprzem, pogotowałam ok. 2 minuty. Zgasiłam gaz, wlałam resztę dressingu cesarskiego cały czas mieszając trzepaczką, dodałam ugotowany makaron i rozłożyłam porcje na talerze. Dorzuciłam sardynek, płatków parmezanu, posiekanej pietruszki i voila.

Zdjęcia nie udało się już zrobić wieczorową porą, ale wierzcie mi, to była wspaniała kolacja.

Smacznego.

piątek, 29 stycznia 2010

Dżordż, och Dżordż.


Dzisiejszy odcinek jest o gwieździe naszego zlotu, o Dżordżu. Długo zastanawiałam się nad menu na ten dzień. Dziesięć osób przy stole, wszyscy zlotowicze obecni tylko w ten jeden, szczególny dzień ... dzień amerykańskiej kolacji z dnia dziękczynienia. Musiało być szczególnie, musiało być smacznie, ale musiało być też wyzwanie. Bez wyzwań życie straciło by smaczek ... a smaczek Dżordża okazał się być niezastąpiony.


Ale po kolei. Zaczęło się od balsamowania ... jeszcze do tej pory czuję dreszcze na myśl o tym co siedziało w środku blisko siedmiokilogramowego ptaka, jakiego zamówiłam w ekologicznym sklepie. Wiadomo, podroby. Ale wychowana na amerykańskich i kanadyjskich programach kulinarnych w kwestii indyka spodziewałam się ... torebki ze skrzętnie zapakowanymi wnętrznościami. A tu niespodzianka! Żołądek i wątróbka swobodnie obijały się o żebra, a serce ... no cóż, było dalej tam, gdzie natura je umieściła ... nic więcej nie dodam, poza tym, że bez dużego ginu z tonikiem i limonką moje nerwy nie byłyby takie same.

Ale, ale. Nie było tak strasznie. Za to mój kolejny wielki etap kulinarnych zmagań jest już za mną. Indyk, wtedy jeszcze bezimienny, wylądował w solance z miodem i tak w swoim sarkofagu spędził noc i poranek następnego dnia. Muszę powiedzieć, że ta kąpiel dobrze mu zrobiła. Skóra zrobiła się bardziej jednolitego koloru, a przeoczone poprzedniego wieczoru resztki piór wychodziły bez najmniejszego problemu. Jednym słowem, miał on luksusowe, choć zimowe spa.


Potem wraz z Ptasią i Oczkiem zabrałyśmy się za krojenie i siekanie warzyw, smarowanie masłem i posypywanie ziołami wysuszonej dokładnie skóry, faszerowanie cebulą i świeżymi ziołami. Jednym słowem - standard. Aż do ... wiązania. Pewnie wiązaliście nie raz kurczaka pieczonego na niedzielny obiad. Wyobraźcie sobie więc o ile dłuższy musiał być sznurek do związania tego olbrzyma, któremu na dodatek dokładnie zakryłyśmy skrzydełka, by nie wyszły zupełnie spieczone z kilkugodzinnego żaru. Wił się po blacie i zlewie, podtrzymywany przez rączki kuchareczek, a ja okręcałam nim, coraz bardziej skrępowanego indyka. Po kilku chwilach był już obwiązany, może nie idealnie, ale akuratnie. Zostało jeszcze termometr włożyć mu w udko i voila ... do pieca.


Dżordż w tym solarium spędził ponad 4 godziny, a my w tym czasie zjedliśmy zupkę dyniową, przygotowaliśmy wyborną, glazurowaną miodem brukselkę z kasztanami, rozmarynem i boczkiem, tradycyjne puree ziemniaczane. Rozmowom i kosztowaniom niezwykłych trunków nie było końca. Przede wszystkim jednak szalone Babeczki wpadły na pomysł by Dżordża obuć. Bo jak to tak, taki dorodny dżentelmen, a bez butów ma chodzić! Wzięła się więc Basia z Polą, pod kuratelą menażerki Peggy, w towarzystwie pozostałych zlotowiczek i wnet w necie wyszukały jak to takie piękne skarpety należy uczynić. Cięły i wyginały karteczki, a Briczolla im w tym wydatnie pomagała, czarując i zabawiając.


Nim się obejrzałyśmy a Dżordż z piekarnika wyjechał na chwilowy odpoczynek na blacie, w czasie którego ja te jego wspaniałe sosiki, w których się skąpał w żarze piekielnym, przerabiałam na gładki, lekko korzenny od wermutu, mocno ziołowy sos. Na stole pozostało jeszcze ptaszka podzielić, by się wszyscy biesiadnicy najedli do syta i już można było sobie nakładać porcyjki.

I stała się rzecz naprawdę niezwykła. Przyznaję się bez bicia, że obawiałam się, że indyk wyjdzie za suchy lub niedopieczony, że będzie smakował płasko i bez wyrazu, że poza ładnym* wyglądem niczym nas nie zachwyci. A tymczasem przy stole ... zapadła cisza. Nie, bynajmniej nie grobowa. Pierwszy raz od początku zlotu, na tych kilka minut pierwszych kęsów wszyscy w milczeniu delektowali się wybornym, wilgotnym i niezwykle aromatycznym mięsem ... aż trudno opisać jak doskonały był to smak. Gdy po pierwszym momencie zauroczenia zaczęliśmy zajadać i kosztować również pozostałe dodatki, jak wspomnianą brukselkę, puree czy smakowite żurawiny od Gospodarnej Narzeczonej na twarzach wszystkich był wyraz niebiańskiego zadowolenia.

To była prawdziwie niezwykła kolacja, a podziw dla Dżordża nieustający. Pozostaje mi teraz tylko tęsknie westchnąć ...
"Dżordż, och Dżordż".



* eee, no z tym ładnym wyglądem to niestety nie tak do końca, gdyż na ostatnie 45-60 minut powinno się zdjąć folię ze skrzydełek, by i one ładnie się dopiekły. Ja z tego całego przejęcia o tym zapomniałam, więc nasz Dżordż choć ślicznie opalony, bladziutkie miał ramionka:-D


Dżordż w sosie własnym

Składniki:
1 indyk (5-7 kg), w całości
8 l. wody + tyle, by przykryć całego indyka
2 szklanki gruboziarnistej soli morskiej
2 szklanki miodu
ew. świeże zioła

2 średnie cebule, pokrojone w ćwiartki
2 szklanki pokrojonej cebuli2 szklanki pokrojonego selera naciowego
2 szklanki pokrojonej marchewki

do 4 pęczków świeżych ziół (lub w zastępstwie zioła suszone), takich jak szałwia, rozmaryn, tymianek, cząber, oregano (u nas tylko szałwia była świeża, a rozmaryn, oregano, tymianek i cząber suszone)
3-4 łyżki suszonych ziół do natarcia indyka (u nas rozmaryn, oregano, cząber, tymianek)
1/2 szklanki masła, miękkiego

1/2 szklanki wermutu
1 szklanka kremówki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (ew. mąki) rozrobionej w kilku łyżkach zimnej wody
pieprz i sól
gałka muszkatołowa

Przygotowanie: Indyka dzień wcześniej oczyścić, szyję odciąć i wraz z podrobami przełożyć do lodówki. Samego ptaka zaś należy umyć, "wydepilować" z pozostałości piór i włożyć do dużego pojemnika zdolnego pomieścić całego ptaka i przynajmniej 8 litrów wody, w której należy uprzednio rozpuścić sól i miód. Doskonale do tego nadaje się lodówka turystyczna, z kilkoma zmrożonymi wkładami. Do tej solanki można też dorzucić świeżych ziół. Ja niestety znalazłam tylko jedna doniczkę przyzwoicie wyglądającej szałwii, więc zrezygnowałam z tego dodatku.

Na drugi dzień należy odpowiednio wcześniej zacząć przygotowania. Indyka piecze się ok. 20 min na każde 1/2 kg mięsa. Nasz piekł się więc ok. 4 1/2 godziny, gdyż ważył niecałe 7 kilogramów. Tak czy siak do ostatecznego zdecydowania czy mięso jest już wystarczająco wypieczone najlepszy jest termometr, którego używanie w przypadku tak dużego ptaka bardzo polecam.

Najpierw przygotowałyśmy warzywa i zioła, oraz pozostałe składniki i potrzebne przedmioty tak by były pod ręką. Piekarnik nagrzałyśmy do 230 stopni Celsjusza. Przygotowałam też odpowiednią pokrywę do indyka (u nas była to folia aluminiowa złożona z kilku arkuszy). Na blasze ułożyłyśmy po 2 szklanki pokrojonej marchwi, selera naciowego i cebuli, posypałyśmy to ziołami (suszonymi) i podlałyśmy odrobiną wody. Podroby (bez wątróbki) i szyjkę należy ułożyć na blasze, by wzbogaciły sos. Ja z tego przejęcia o nich zapomniałam.

Indyka najpierw dokładnie opłukałyśmy z solanki, a później bardzo dokładnie wytarłyśmy z wody. Polecam do tego raczej ręcznik kuchenny, niż ręczniczki papierowe, których schodzi do tego procederu cała masa. W środek indyka włożyłyśmy pokrojoną w ćwiartki cebule (dla wilgotności; można też włożyć np. cytrynę czy pomarańczę) oraz świeżą szałwię i inne zioła. Skrzydełka owinęłyśmy folią aluminiową (błyszczącą stroną do skóry) i całego indyka przewiązałyśmy. Najlepiej znaleźć środek sznurka i zacząć pod kuprem, obwiązać kości ud, potem poprowadzić sznurek przez udka, skrzydełka i skrzyżować sznurek na piersi (tak by delikatnie wypchnąć ją do góry), a następnie wrócić i związać pod udkami (ja zawiązałam dokładnie na odwrót ;-D).

Obwiązanego ptaka posmarowałyśmy masłem, posypałyśmy ziołami (nie solić! ma już w sobie sól z solanki) i piersią ku górze położyłyśmy na warzywach. (idealnie jak by się miało brytfankę do indyka i położyć go na ruszcie nad warzywami - ja nie mam). Termometr wbiłam w mięso uda, ale od strony piersi.

Indyk powędrował do piekarnika na 20 minut do temperatury 230 stopni bez przykrycia. Następnie wyjęłam go, przykryłam folią, a temperaturę zmniejszyłam do 160-170 stopni. Po 40 minutach zaczęłam go podlewać jego sokami, co 20-30 minut. W tym czasie piekłam go cały czas pod przykryciem, aż do ostatnich ok. 30-40 minut, w czasie których należałoby również zdjąć folię ze skrzydełek (można też wtedy zwiększyć temperaturę do ok. 200 stopni, by mocniej zbrązowić skórkę). Indyk był upieczony, gdy temperatura w udku osiągnęła 82 stopnie Celsjusza (w wielu przepisach podawane są też inne temperatury - od 74 do 88 w udku, lub od 70 do 77 w piersi, u nas 80 stopni było w sam raz).

Po tym czasie wyjęłyśmy Dżordża z piekarnika i odłożyłyśmy na półmisek by odpoczął, a soki w nim się ustabilizowały. W tym czasie zlałam płyn jaki zebrał się na blasze do garnuszka, dolałam do niego wermut i zagrzałam. Śmietanę połączyłam z rozprowadzoną skrobią, wlałam do garnuszka. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam na małym ogniu ok. 15 minut. Na koniec doprawiłam pieprzem i gałką.

Indyka obułyśmy, podałyśmy z sosem, brukselką (jak niżej) i tradycyjnym puree (z mlekiem i masłem) oraz trzema wariantami żurawiny - korzenną, cierpką, słodką.

Źródło: Główne źródło przepisu to program na kuchni.tv "Kurs gotowania Donny Dooher", ale pomysł z solanką jest zaczerpnięty od Michela Smitha z programu "Domowy Kucharz", za to dodatek wermutu i zwiększenie ilości ziół to już moja swobodna interpretacja. Mąkę w przepisie zamieniłam na skrobię, by danie było bezglutenowe.

Glazurowana brukselka z kasztanami i boczkiem

Składniki:
1 kg brukselki
oliwa
30 dag boczku w plasterkach, pokrojonego na cienkie paseczki
1 szklanka kasztanów, upieczonych.ugotowanych i obranych
1 łyżka rozmarynu suszonego (lepiej dać świeży)
miód leśny (ok. 1 łyżki)
sól i pieprz

Przygotowanie: Brukselkę obgotowałam we wrzątku przez ok. 7 minut. W tym czasie na odrobinie oliwy (jeśli boczek jest tłusty to wtedy bez) obsmażyłam boczek, aż był mocno wysmażony. Dodałam kasztany i rozmaryn, smażyłam kilka chwil. Na koniec dodałam miód, brukselkę i wymieszałam wszystko dokładnie. Smażyłam kilka chwil.

Źródło: Podobny przepis widziałam kiedyś w jakimś programie kulinarnym, ale nie pamiętam już którym.

Smacznego.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...