Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makaroniki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą makaroniki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 marca 2011

Manifest Makaronikowej Loży!


"Makaronikarze wszystkich krajów łączcie się!" :-)


Tak jak my, makaronikarscy maniacy i wielbiciele złączyliśmy nasze wysiłki i czas w poprzednią sobotę na kulinarno-towarzyskiej zabawie, by stworzyć owe cudeńka, nauczyć się o nich i w świat posyłać nasze do nich uwielbienie. A było i zabawnie i ciekawie i smacznie i co najważniejsze szczęśliwie. Ale, ale ... zacznijmy od początku :-)


Oczywiście zaczęło się od ... pogaduszek. Gadu gadu, a tu czas leci, więc zaprzęgając swoje kokoszkowe umiejętności zaczęłam zagarniać towarzystwo wokół stołów w moim salonie ustawionych, na których czekały już miksery najróżniejszej maści, białka od kilku dni suszone, migdały i cukier puder, barwniki i najróżniejsze dodatki smakowe tak z mojej spiżarenki wyciągnięte jak i przez Babeczki przyniesione.

Od odmierzania się zaczęło i dyskusji nad smakami i tymi najbardziej upragnionymi i tymi, które rzeczywistość pozwalała nam stworzyć. Potem mielenia czas nastał, by migdały z cukrem pudrem na delikatną mączkę zetrzeć, przy której to czynności nasz wspaniały Mały Czeladnik się trudził. Szellka i Kornik ramię w ramię z Jantkiem białka ubijała, a do trzecich, różowych maleństw mój Hestuś* się wykazywał w ubijaniu.

I najważniejszy etap, mieszanie. Stanowczo i szybko, ale nie za mocno i nie za szybko ... no i jak to tutaj dokładniej wytłumaczyć? ... Nie da się. Trzeba kilka, a nawet może i kilkanaście blach makaroników napiec, by wprawy nabrać i konsystencję lawy rozpoznawać bez trudu. Ale nawet jak za rzadka czy za gęsta masa wyjdzie, nie ma tragedii. Bo cóż przeszkadzają nam bardziej płaskie lub z czubeczkiem makaroniki? Nic a nic. Dalej urokliwe są niezwykle, a przy ich wyciskaniu każdy minę ma poważną i skupioną, worek z masą trzymając niczym jakiś najcenniejszy artefakt**.

Potem wpatrywanie się w schnące na blachach ciasteczka, by odkryć kiedy najszybciej mogą do piekarnika powędrować i najbardziej zaczarowany moment nadchodzi, czyli podpatrywanie przez szybkę piekarnika, czy stópki już są czy jeszcze nie. W ciągu całego procesu więcej chyba radości i śmiechu nie ma, niż podczas łączenia upieczonych już skorupek ze smakowitymi kremami.


A kremów tych było kilka tym razem. Najpierw do czekoladowych ciasteczek całkiem grzeczny krem czekoladowy od Krokodyla przeistoczył się w lekko pijany krem czekoladowo-wiśniowy z ostrością piment d'espelette połączony, dając niesamowite wrażenia smakowe. Mamusie-Bloggerki dla swoich pociech choćby po jednym czy dwa makaroniki spakowały, reszta rozeszła się w tempie błyskawicy.

Nie te jednak makaroniki cieszyły się największym wzięciem, a drugie, kawowe krążki przełożone absolutnym hitem tamtego dnia ... kremem karmelowym z solą morską, który Lo nam sprezentowała. Ależ to był smak! Już w słoiczku krem zanikał z szybkością niezwykłą, ale czemu się tutaj dziwimy? Pokażcie mi kogoś kogo ten krem nie uwiedzie, nie rozpuści w nim choćby najsilniejszych postanowień odchudzających i słodko nie nastroi do dalszych zabaw.

Jako trzecie różane piękności miały się pojawić, ale tutaj już i czas i wpadka z kremem trochę im zaszkodziły. Nic to! Gdyż z kremem klonowym Ani (Jswm) smakowały nie tylko wybornie, ale i pięknie się prezentowały, za to płynny krem cukierniczy połączony z nieziemską różą, jaką od Kochanej Kasieńki dostałam łyżeczką wyjadałyśmy.

Na koniec jeszcze cytrusowe makaroniki miały się pojawić, ale czas już nie pozwolił. Nie ważne jednak to było, gdyż cała zabawa i tak wiele wrażeń nam dostarczyła i pewnie gdyby nie przygotowany przeze mnie dzień wcześniej pożywny gulasz, sił nie starczyłoby nam na całodzienną zabawę i wczesno-wieczorne nalewek i likierów degustacje. A tutaj najwyborniejszym trunkiem okazał się advocat Szellki, który tak wielką miłość wzbudził, że już kolejne tym razem nalewkowe pomysły na spotkania zaczęły się tworzyć.

Opis naszych zabaw nie byłby pełny, gdybym o zdjęciach nie wspomniała. Bo jakże to może być, by kulinarne bloggerki spotkały się i przynajmniej kilka aparatów w ruch nie zostało puszczonych. Tym razem prym wiedli Oczko i mój Ukochany, dokumentując wspaniale nasze dokonania i ich rezultaty, przy czym Jantek Czeladnik dzielnie im pomagał ciekawe stylizacje wymyślając.

I jak tu podsumować taki dzień? Nie ma na to słowa lepszego niż Szczęście. Gdyż choć chaos przy tak wielu osobach musiał powstać, to przemiłym rozmowom, smakowitemu jedzeniu i wybornym makaronikowym degustacjom zawdzięcza ten chaos określenie "szczęśliwy". W moim blisko 20-metrowym salonie i blisko 10-cio-metrowej kuchni spotkało się 15, a właściwie 16 osób. Poza mną i moim Mężem, słodko bawili się jeszcze: Oczko, Aga-aa vel. Princi, Polka, Lo z Synkiem, Ola Cruz, Kornik, Fellunia, Ania vel. Jswm, Szellka, Nina, Amber i Krokodyl ... uffff, to wszyscy ... ale nie, nie do końca, gdyż duchowo i smakowo towarzyszyła nam szkoląca się w tym czasie Gospodarna Narzeczona, której tarta róża (tylko sposobem na zimno, a nie z syropem robiona) zachwyciła wszystkich smakiem i aromatem, a jej nieobecność od początku była zauważona i wielkie nadzieje wyrażone, że przy następnym makaronikowaniu nasza Gospodarna Babeczka będzie się z nami bawić.

I tak dzisiaj o tym Wam opowiadam, by zachęcić do tych pięknych cukierniczych brylancików, abyście w niedzielę im choć półtorej godzinki poświęcili ... w Dniu Makaronika.

A teraz czas na proporcje:

Podobnie jak podczas Babińcowego zlotu, korzystaliśmy z proporcji Mistrzyni Felluni, czy 70 g białek ubitych z 35 g cukru pudru i wymieszanych ze 100 g migdałów zmiksowanych na drobno ze 135 g cukru pudru, ale tym razem dodając do tego mnożnik :-D

Było więc trzy razy po:
140 g białek ubitych z 70 g cukru pudru, następnie wymieszanych z 200g migdałów zmiksowanych na drobno ze 135 g cukru pudru i tak powstały nam:

- czekoladowe krążki, przez dodanie do zmiksowanej mączki 4 czubatych łyżeczek gorzkiego kakao, a po upieczeniu połączone z kremem czekoladowym Krokodyla zmiksowanym z małym słoiczkiem pijanych wiśni i sporą dawką papryczki piment d'espelette;

- kawowe przez dodanie 4 łyżeczek kawy instant w czasie etapu drugiego*** miksowania, a następnie połączonych z kremem karmelowym z solą morską od Lo, a reszta z wyżej wymienionym czekoladowym

- różowe piękności przez dodanie do mączki sporej ilości barwnika różowego (tak z czubata łyżeczka, ale trzeba sprawdzać kolor w czasie mieszania barwnika z mączką, gdyż w czasie pieczenia stracą trochę na kolorze), które połączyłyśmy z kremem maślanym na bazie syropu klonowego, jaki nam Ania vel. Jswm przyniosła, a który miał zostać użyty do:

- cytrusowych makaroników, które jednak z braku czasu nie powstały. Nic to! Będzie jeszcze nie raz okazja :)

Od siebie jeszcze dodam, że różowe makaroniki, które niestety dopiekały się już gdy Babeczki do swych domów musiały się udać, na drugi dzień wprost nieziemsko rewelacyjnym kremem czekoladowym z orzechami przełożyłam, a krem ten Amber zawdzięczaliśmy, gdyż najpierw z makaronikami, a potem sam z pudełeczka wraz z Polą podczas domowych kręgli zajadałyśmy.

I tak to skończyła się zabawa, w której sił dodawał nam mój ulubiony gulasz po polsku, win kilka i absolutnie najwyborniejszy advocat, jaki kiedykolwiek próbowałam.

Dzięki Wam Dziewczynki jeszcze raz za wspaniałą zabawę, którą mam nadzieję szybko powtórzymy :-)


* Hestuś - takim mianem nazwałam swój robot planetarny Kenwood, a to dlatego, że w jednym z moich ulubionych programów kulinarnych, Heston Blumenthal właśnie jego używał, a dodatkowo ja uwielbiam nazywać wszystko wokół siebie :-)
** wystarczy popatrzeć na minkę Princi, która niemalże z namaszczeniem nakłada porcje makaroników na blachę :-)
*** do ubitej z częścią cukru pudru piany z białek nalezy dodać baaardzo dokładnie zmiksowaną masę tant-pour-tant, czyli mieszaninę migdałów i cukru pudru, ale o ile ktoś nie ma termomixa, który zmieli ją na puch, to najlepiej najpierw raz zmielić ją w mikserze zwykłymi ostrzami, a potem przy użyciu młynka do kawy mielić ją porcjami (po ok. 2 czubate łyżki i nie za długo, by migdały zbyt dużo oleju nie puściły).

A tutaj inne makaronikowe dokonania możecie znaleźć, tak moje jak i innych wspaniałych osób :)

Smacznego.

wtorek, 25 stycznia 2011

Wyobraźnia bez granic.


Makaroniki to pasja niezmierzona i nieustająca. Tylko na krótką chwilkę zastąpiło je szaleństwo na tle ptysi (o których już wkrótce), ale i wtedy makaroniki musiały się pojawić.


Ale, ale ... od początku. Najpierw muszę wszem i wobec oznajmić, że powstała kolejna Loża M... Loża Makaronikowa rzecz jasna :-D, a jej honorowym członkiem jest nie kto inny tylko wytrwały i zdeterminowany Mały Dżentelmen (vel Synek Lo). Było to już czas temu pewien, gdy kilka warszawskich Kuchareczek spotkało się znów w moim Szczęściu (vel kuchni), a towarzyszył nam nasz Mały Czeladnik. Kakaowe makaroniki przekładałyśmy kremem z czekolady, wymieszanym a to z drobinkami ziaren kawy a to z pomarańczową esencją. Niebo na podniebieniu!


Potem cały listopad upłyną mi pod znakiem makaronikowych szaleństw. Powoli dochodzę do wniosku, że po kilkuset makaronikach ... zaczynam mieć wprawę.

Te, które tutaj widzicie to połączenie cynamonowych i pomarańczowych muszelek, przełożonych czekoladowym budyniem, aromatyzowanym wodą z kwiatów kewra. Były jednak i zielenią pyszniące się pistacjowe muszelki, kwiatowo pachnące różane piękności czy nawet bajkowo niebieskie skorupki, które różę z opowieści o Pięknej i Bestii mi przypominały. Tych nie udało mi się ładnie uwiecznić, ale zajrzyjcie do Oczka, gdyż to właśnie dla tej zwariowanej i kochanej Babeczki tort urodziny nie mógł być inny niż ... makaronikowy.


A potem? Potem znów były makaroniki. Kolejne muszelki wyskakiwały z pieca, a ja notowałam spostrzeżenia. Wymyślałam połączenia smaków i kolorów, aż do przesłodzenia poznając granice makaronikowych możliwości.

Czy je poznałam? Czy one w ogóle istnieją? ... Oczywiście, że nie. Wyobraźnia nie ma przecież granic :-)


Makaroniki pomarańczowo-cynamonowe
(na podstawie makaroników Felluni)

Zasada Felluni:
70 g białek - 170 g cukru pudru - 100 g migdałów

70 g białek, wysuszonych przez 3-5 dni na blacie, ubić na średnio sztywno i dodać
35 g cukru pudru i ubić na max
barwnik w proszku wmieszać (choć ja go zwykle dodaję w czasie miksowania cukru pudru z migdałami), a następnie
135 g cukru pudru, zmiksować ze 100 g migdałów blanszowanych (lub płatków migdałowych), wraz z ewentualnymi dodatkami smakowymi (w tym przypadku była to w jednej części skórka z pomarańczy, a w drugiej cynamon z kawą rozpuszczalną) najpierw w mikserze, potem w młynku do kawy, by uzyskać bardzo drobne zmielenie. Wmieszać tant-pour-tant bardzo krótko.

Przełożyć do rękawa cukierniczego, wycisnąć równe krążki na blachę wyłożoną pergaminem (lepiej matą teflonową, gdyż z niej wygodniej się odklejają makaroniki po upieczeniu). Blachą należy delikatnie, ale stanowczo uderzyć o miękką powierzchnię, najlepsze jest do tego łóżko lub tapczan, by masa równomiernie się rozłożyła, a ewentualne czubeczki pochowały. Ciasteczka można posypać czymś (np. sproszkowanymi owocami, drobno zmielonymi, lub drobno zmieloną kawą, ale nie drobinkami czekolady! ważne, by posypka w czasie pieczenia się nie roztopiła!).

Potem odkładamy blachy na ok. 30 minut, by makaroniki podeschły i utworzyła się na nich cienka skorupka (będzie można bez przyklejenia dotknąć je delikatnie palcem). Piekłam w 140 stopniach przez ok. 12-15 minut. Czas pieczenia w każdym piekarniku może być różny - nie poddawajcie się - ja dopiero po kilkunastu próbach doszłam do odpowiedniej temperatury. Nie ma to jak wytrwałość w kuchni :D
Makaroniki nie powinny się zbrązowić!

Po upieczeniu, zwykle delikatnie zdejmuję całą matę z wciąż ciepłej blachy z jeszcze przyklejonymi do niej ciasteczkami. Pozwalam im ostygnąć na macie ułożonej na kuchennej kratce i dopiero potem odklejam makaroniki w następujący sposób: unoszę delikatnie matę/pergamin i odklejam ciągnąc ją delikatnie w dół, ciasteczko trzymając w pionie. Dzięki temu nic nie zostaje przyklejone do maty.

Przestudzone makaroniki możliwie szybko należy przełożyć masą. Ja przełożyłam je czekoladowym kremem, na bazie kremu cukierniczego, czekolady i wody z kwiatów kewra. Najlepsze na drugi dzień, po kilkunastu godzinach w lodówce, szczelnie zamknięte w pudełku.

Źródło: Fellunia

Smacznego.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Zabawa w lubienie.


Lubię to ...


(oj, chyba nie zmieszczę się w dziesięciu punktach, ale co szkodzi spróbować ... zaczynajmy więc:)

Lubię te momenty, gdy wszystko jest w ruchu, gdy czas skraca się do minuty w czasie, a ja muszę zrobić wielogodzinną pracę.

Lubię te momenty, gdy czas się zatrzymuje, gdy leżę z muzyką w tle, wsłuchana w stukot palców na klawiaturze.

Lubię te momenty, gdy czas płynie swoim tempem, a ja mogę go obserwować, patrząc na obsychające guziczki z ciasta.

Lubię słodkie ... lubię kwaśne ... lubię gorzkie ... lubię słone ... lubię śmiech ... lubię łzy ... lubię każdy życia smak.


Ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad tym, czego od życia chcę, jak chcę by wyglądało na kolejnym zakręcie, gdy zatrzymam się, żeby p
opatrzeć za siebie. Nie mam jeszcze odpowiedzi, ale wiem, że chcę wtedy uśmiechnąć się i powiedzieć sobie „lubię to”.

Nie mogę niestety powiedzieć tak o każdym etapie mojego życia, ba! niektórych nawet nie pamiętam, ale gdy rankiem wstaję, to od pierwszego świadomego oddechu chcę przeżyć dzień tak, by go lubić nie tylko tu i teraz, ale i w mojej głowie, tak na przyszłość.


Są takie wspomnienia, które szczególnie lubię. Jak właśnie te, gdy wraz z kilkoma podobnie jak ja zakręconymi Babeczkami odmierzam i mieszam, siedzę na blacie lub krześle, popijam kawę lub nalewkę, zajadam zupkę lub ciacho, mówię lub słucham, by na koniec mieć nie tylko wyborne ciasteczka, ale również takie ciepłe przeżycia.

Tamtego dnia (oj, kiedy to było? Wydaje się, że te makaroniki, co to na Dzień Matki miały być, wieki całe temu piekłyśmy) nie tylko malinowe pyszności poczyniłyśmy. Ale również nalewkę pomarańczowo-kawową rozpijałyśmy, co to leżakowała sobie, czekając przez blisko pół roku, aż jej smakiem się zachwycimy.


A było się czym zachwycać! Pomarańczowy aromat i pełnia niezwykłego smaku kawy mokka, której ziarna oddały swój smak trunkowi razem współgrały tworząc prawie idealną nalewkę. Gdyż, choć muszę się przyznać, że Basinej porzeczkówki (o jej produkcji możecie poczytać tutaj) nic nie przebije, to jednak ten napitek wart jest postawienia go blisko porzeczkowej poprzeczki. Następnym razem jednak postaram się jeszcze uczynić ją bardziej klarowną, ale przecież to tylko szczegół.

Tamtego dnia rozmową i nalewką umilałyśmy sobie czas oczekiwania na ...


... no wiadomo, że makaroniki. Pierwsze były malinowe, dopiero na drugi dzień wraz z Oczkiem za kawowe, anyżkowe i pomarańczowe się wzięłyśmy. Malinowe wyszły popękane, ale tak pyszne, że nic a nic nie przeszkadzało nam je kremem przekładać i częstować zachwycone Mamy (i Teściowe). A dziś wspominając tamte makaroniki, nowe smaki już obmyślam, idąc do kuchni gdzie białka na blacie czekają. Lubię to :-)

***

Tymczasem jeszcze raz dziękując Lo za inspirującą zabawę w „lubienie”, swoje zaproszenie wysyłam do:

Oczko, co smacznie bełkocze, wymowne kadry łapie i niezwykle miłą jest mi towarzyszką kuchennych zabaw :*
Narzeczonej, co już narzeczoną nie jest, pedałuje po niemieckich drogach i chleby piękne piecze.
Felluni, co na tak długo nam zniknęła, a ja tęsknię za jej pięknymi słodkościami i za wspólnym słodkości tworzeniem.
Basieńki, co tak daleko mieszka, a jeszcze dalsze i egzotyczne inspiracje przynosi.
Polci, co szalona i rozważna jest, w Londynie mieszka i choć powoli go chyba lubi, to mam nadzieję, że już wkrótce, już za momencik będzie bliżej, duuużo bliżej.
Truskaweczki, co receptury w poezję zmienia, a zdjęcia w obrazy mistrzów.
Asiejki, co pięknie koloruje swój świat i nam uchyla drzwi do niego.
Majanki, co to słodkości poprawiające nastrój czyni.
Kasi, co nie tylko pokroić i doprawić umie, ale jeszcze uprawy piękne na swym balkonie posiada.
Małgoś, co to rozbawi mnie albo i wzruszy do łez.

Zasady proste - 10 lubień, 10 zaproszeń i wszystko jasne :-)


***

Przepisy na makaroniki i wszelkie rady można znaleźć tu i tutaj i jeszcze tu też troszkę.

Nalewka pomarańczowo-kawowa

Składniki:
1 duża pomarańcza, sparzona i osuszona
4 dag kawy w ziarnach (ja dałam mokkę)
35 dag cukru (dałam brązowy)
250 ml. wody
500 ml spirytusu*

Przygotowanie: Pomarańczę ponakłuwać nożem i w zagłębienia wcisnąć ziarna kawy. Te które się nie zmieszczą wrzucić później luzem do słoja. Wodę zagotować z cukrem aż do rozpuszczenia (nie mieszać łyżką, bo się skrystalizuje). Przestudzić syrop i do lekko ciepłego wlać spirytus. Wymieszać. Do słoja włożyć pomarańczę i ewentualnie resztę kawy jaka została, zalać spirytusem z syropem. Odstawić na 6 tygodni (w tym czasie kilkakrotnie wstrząsnąć). Po tym czasie zlać płyn (można przez bibułę lub gazę, by go przefiltrować) do butelek i odstawić na minimum 3 miesiące. Potem degustować :-)

* w planach mam już wersję z metaxą i większą, tj. podwojoną ilością pomarańczy - taka grecka wersja ;-) Tylko tego alkoholu należałoby dać więcej, bo jest słabszy niż spirytus - stawiam na ok. 750 ml. Zobaczymy co wyjdzie :-)


Źródło: Kucharzenie u Abbry

Smacznego.

niedziela, 7 marca 2010

Makaronikowe scenariusze.



Wiosna nadchodzi i odchodzi, a makaroniki weszły na stałe w repertuar moich i Oczka zabaw. To był czwartek ponad tydzień temu, zima wciąż utrzymywała swoje posterunki w ogródku, róże spały jeszcze swoim snem, ale niebo i powietrze przesyciło się już świeżym powiewem. Tęskniąc do ciepła i lata zabrałyśmy się z Oczko za słoneczny spektakl, "Delicje" go tytułując.


Tym razem odstępstw od metody najprostszej z prostych nie było. Beza francuska, trochę barwnika do tant-pour-tant i dużo ususzonej skórki pomarańczowej wraz ze szczodrą szczyptą szafranu wymieszały się dokładnie. To co chcę tutaj sobie i Wam zapisać to kilka ważny rad, szczegółów istotnych dla makaronikowych scenariuszy.

Pierwsza i najważniejsza rada piany z białek dotyczy. By była ubita bardzo dokładnie, tak by tworzyła sztywne stożki, musi być ubijana najpierw sama (lub z dodatkiem wspomagaczy, typu sól, cream of tartar lub ususzone białko), a potem ze stopniowo dosypywanym cukrem pudrem. Kolejnym ważnym, choć trudnym psychologicznie do przezwyciężenia krokiem jest odważne rozmieszanie jej z dosypaną do niej jak najdrobniej zmielonym tant-pour-tant*. Mieszanina na makaroniki ma być jednolita i spływać ze szpatułki jak magma, czy też raczej grubymi wstęgami, a nie spadać z niej grudkami czy spływać z niej zupełnie gładko.

Jeśli sztuka ma na scenie odnieść sukces, ciasto w rękawie znów odważnie musi zostać potraktowane, by żadnych pęcherzy powietrza w nim nie było. Potem już wyciskanie na blachę, ale i tutaj kryje się malutki haczyk. Pełen ciasta rękaw od góry dokręcany raczej, niż dociskany być musi, na dole jedynie podtrzymywany by w odpowiednim miejscu małe guziczki były wyciśnięte. Potem już tylko cierpliwość swoją makaronikowy reżyser musi ćwiczyć i gdy blachą uderzy o miękkie podłoże, dla lepszego rozlania się kółeczek, czekać i czekać, aż ciasteczka obeschną i skórkę gładką będą miały na tyle, by móc delikatnie dotknąć ją opuszkiem palca i nie przykleić się do niego.

I tak dochodzimy do próby generalnej, zanim aktorzy wyjdą na scenę, odegrać swoje smakowite role. W żar piekarnika ciasteczka muszą zostać włożone i tutaj albo szczęście musi Wam sprzyjać albo kilka prób musi się odbyć, by odkryć jaka jest najlepsza dla Waszego piekarnika temperatura i czas pieczenia. W moim wciąż jeszcze poszukuję idealnych parametrów**, gdyż zbyt często zdarza mi się je przesuszyć czy zbyt wilgotne w środku wyjąć.


Tak czy siak po upieczeniu o odpowiednie kostiumy trzeba się postarać. Najpierw dobry reżyser o nadzieniu pomyśleć powinien. Jeśli ma to być krem dobrze zrobić go odpowiednio wcześniej, by przestygł i stężał trochę, jeśli czekolada sama lub z dodatkami można ją roztopić i dla odpowiedniej konsystencji ze śmietaną (lub olejem) połączyć w czasie gdy ciasteczka obsychają na blachach, do generalnej próby się szykując.

Jeśli nie zdecydujemy się przyozdobić ciasteczek zanim jeszcze obeschną posypką jakowąś smakowitą (jak chociażby tutaj zmielonymi suszonymi jagódkami czy zmieloną kawą), najróżniejsze mazy na nich możemy uczynić. Wystarczy gęsta koloryzująca mieszanka, jak u nas mieszanka 2-3 łyżek kawy instant (ew. barwnik w żelu lub płynie) i odrobina wody, a do tego patyczek higieniczny czy pędzelki i już esy floresy, znaczki, ptasie ślady*** czy nawet kratki na naszych muszelkach powstają.

I tak na stół, a raczej stołek przed telewizorem ustawiony, obok kieliszków wypełnionych marsalą wjechały słoneczne delicje przełożone czekoladą wymieszaną z ekstraktem pomarańczowym. Kilka ciasteczek też z waniliowym kremem kasztanowym się połączyły, prawdziwie świąteczne akcenty przemycając do tej słonecznej sztuki. Kurtyna opada, a widzowie, których raczej uczestnikami sztuki powinniśmy nazywać, uśmiechy pełne zadowolenia na twarzach mają i już na kolejne sztuki się umawiają.

Mija tydzień, słońce od rana świeci obłędnie, a w powietrzu mroźne i świeże powiewy się wzajemnie przenikają. Wiosnę czujemy już coraz bardziej. Zieleni nam się chce. I tak dwie Reżyserki, scenariusz wspólnie tworzą. Barwniki te bardziej naturalne i te sztuczne na blacie ustawione, a my przekładamy je z miejsca na miejsce, kolorystyczne i smakowe połączenia tworząc. "Może czarne makaroniki z zielonym kremem?" proponuje jedna, "dobre, jak czarna ziemia i przebijająca z niej zielenią wiosna" uznaje druga. Mmmm, czekolada z miętą, rozmarzam się na samą taką myśl.


I tak stanęło. Najpierw jednak, stosując się do własnych spostrzeżeń i rad naszej Mistrzyni, za krem się zabrałyśmy. Krem cukierniczy, z rewolucyjnego przepisu jaki od Eli dostałam (a przepisem podzielę się jak tylko mi ona pozwoli, od autora tej genialnej metody aprobatę uzyskując wpierw) z barwnikiem zielonym i ekstraktem miętowym (dzięki Poleczko :*) się połączył. Coś jednak trzeba było wykombinować, aby krem konsystencji znacznie bardziej zwartej nabrał. Ubite więc masło i zmielone na drobno pistacje krem zagęściły, chłód lodówki jeszcze dodał swoje trzy grosze, a my głównych aktorów mogłyśmy wziąć w obroty.


Pierwsza, wiosenna zmiana zaistniała, gdy nad metodą dyskutowałyśmy. Skoro czarny barwnik w żelu mamy, bezpieczniej bezę włoską zrobić, a metoda ta ma kilka ważnych różnic w stosunku do poprzednio testowanej. Tant-pour-tant więc z łyżką kakao zmielone, wymieszane i do dużej miski wsypane zostało, a na to wlana połowa porcji białka lekko tylko wymieszana (nie ubita!) z barwnikiem (i ewentualnie z płynnymi składnikami smakowymi). Na tym etapie niech zbyt niecierpliwym reżyserom do głowy nie przyjdzie mieszać tą masę.

Zamiast tego za drugą porcję białek należy się zabrać. Ubić je na prawie-sztywno (opcjonalnie z polepszaczami typu sól, cream of tartar czy suszone białko), a w tym czasie syrop z cukru drobnego i odrobiny wody ugotować do temperatury 118 stopni, przestudzić chwilkę do 115 stopni (jeśli nie mamy termometru cukierniczego - tak jak ja - tutaj są wskazówki jak ugotować syrop do odpowiedniej temperatury bez niego) i cieniutki strumieniem wlewać do wciąż ubijanych białek. Przydaje się tutaj praca na cztery ręce (chyba że mamy stojący mikser) - jedna reżyser wlewa, druga ubija i gdy tylko cały syrop do białek zostanie wlany, ubijać ciągle trzeba 10-15 minut, aż beza ostygnie (do ok. 50 stopni). Gdy mamy tak miłe towarzystwo i wspólną "reżyserkę", tym przyjemniej jest, gdyż po kilku minutach utrudzona dłoń zostaje zmieniona przez wypoczętą.


Kiedy beza już w jednej misce czeka, a tant-pour-tant z wlaną mieszaniną białka i barwnika w drugiej, kolejną różnicę odnajdujemy. Ubite białka w trzech etapach do migdałowej mieszaniny dodajemy, zamiast całość migdałów i cukru do ubitych białek wsypać. Mieszamy odważnie, by jednolitą, spływającą wstęgami masę uzyskać.

Potem już różnic nie odnajdziecie. Wyciskanie na blachę, suszenie, ozdabianie i nadziewanie ... no chyba że w ozdabianiu reżyserki postanowią się trochę powprawiać. Skoro beza nie wyszła czarna jak zamierzałyśmy, przez dodanie zbyt małej ilości barwnika, a jasno brązowa od kakao pozostała, obsypać ją zielenią postanowiłyśmy. Zanim więc blachami uderzyłyśmy, drobno zmielonymi pistacjami obsypałyśmy ciasteczka.



Wieczorem spektakl się rozpoczął. Zaraz po obiedzie, gdy dwie Panie Reżyser wraz z Widzem do kubeczków kawy zasiedli, na scenę weszli nasi wiosenni aktorzy. Napatrzeć się na nich nie mogliśmy, podziwianiom i zachwytom nie było końca. Wprawdzie smak czekoladowych ciasteczek z miętowym kremem przewodnią myślą przedstawienia był, lecz gdzieniegdzie na języku i pistacjowe akcenty się pojawiały. Teraz kolejne smakowite i piękne połączenia wymyślamy. Tyle sztuk, tyle odsłon jeszcze możliwych i tylko wyobraźnia naszym ograniczeniem.


Na drugi dzień po sztuce pozostałym aktorom zdjęcia chciałam zrobić. Odsłaniam rankiem okna, a na dworze przywitał mnie mroźny wiatr i śnieżna pokrywa po zamieci. Gdy z zielonymi serwetkami i wiosennymi makaronikami wychodziłam na balkon zupełnie nie-wiosennie miałam widoki. Cóż było czynić. Kilka kadrów uchwyconych, niewiele kompozycji wypróbowanych, by zgrabiałe od zimna palce szybko od kubka z ciepłą herbatą ogrzać, podjadając przedpołudniowy makaronik, ciesząc się jego wiosennymi zapowiedziami.

W marcu jak w garncu, jak mówi przysłowie. Już pierwsze plamy zieleni widziałam, już cieplejsze powiewy na policzkach czułam, by po kilku dniach od śnieżnych płatków oczy mrużyć, chuchając na zziębnięte dłonie. Może teraz czas na białe makaroniki ... któż wie jakie jeszcze stworzymy makaronikowe scenariusze ;-)


Przepis na makaroniki z bezą francuską autorstwa Felluni - tutaj (i tutaj poprzednie wykonanie)
Przepis na makaroniki z bezą włoską autorstwa Pierre Herme - tutaj.

Makaroniki "słoneczne delicje": do makaroników (z ok. 3 bardzo wysuszonych białek przez 5 dni - ok. 66 g) dodana duża szczypta utartego w moździerzu szafranu i ususzona skórka pomarańczy (skórka z 3-4 pomarańczy, starta z nich zesterem, bez albedo, ususzona w piekarniku w 100 stopniach - kilka razy po godzinie, aż wyschła na wiór), a do przełożenia użyta 1 tabliczka roztopionej gorzkiej czekolady z kilkoma kropami ekstraktu (nie zapachu!) z pomarańczy (można też użyć likieru z pomarańczy) i niewielkim chlustem kremówki (lub oleju, jeśli ktoś musi unikać nabiału) tylko tyle by mieć gęstą, ale dającą się przekładać konsystencję. Czekoladę można nakładać albo łyżeczką albo wyciskać z rękawa.

Makaroniki wiosenne: do makaroników (z ok. 7 wysuszonych białek przez 2 dni - łącznie 210 g) dodana 1 czubata łyżka gorzkiego kakao i ok. 1/8 łyżeczki czarnego barwnika w żelu (dałyśmy go stanowczo za mało - myślę, że na tą ilość powinnyśmy dać ok. 1 łyżeczkę). Nadzienie zrobiłyśmy z kremu cukierniczego z wanilią (porcja z 6 żółtek), z dodatkiem blisko 6-7 kropel ekstraktu miętowego, ok. 1/2 łyżeczki barwnika zielonego, ok. 125 g ubitego na puch masła i ok. 100 g zmielonych, niesolonych i łuskanych pistacji. Ten krem należy też schłodzić, by stężał i dał się ładnie wyciskać z rękawa.

* - tant-pour-tant - mieszanka pół na pół mielonych migdałów i cukru pudru.

** - jak na razie najlepsze parametry pieczenia u mnie to 165 stopni przez ok. 8-10 minut (w zależności od wielkości), ale przy położeniu blachy na blasze (za radą M. Roux "Jajka").

*** - makaronik z ptasimi śladami, naszej miłej koleżance dedykujemy - Ptasiu, dla Ciebie on taki zabawnie wyrysowany :*

Smacznego i miłej zabawy.



Kuchnia Wielkanocna 2010


piątek, 19 lutego 2010

Makaronikowy Klubik.


Dawno mnie tu nie było. Nie ma co rozpamiętywać. Złe było i poszło, a ja mimo jego znajduję wiele powodów do radości. Gdyż jak tu nie cieszyć się, gdy tak wiele dobrych i radosnych zdarzeń czeka nas w życiu. Może i nie zawsze potrafię w trudnej chwili cieszyć się bardziej bądź mniej mglistym przewidywaniem optymistycznej przyszłości, ale teraz już wiem, że gdy znów ciężki czas nastanie, ja ze spokojem będę czekać na ...

... makaroniki. Wiem, nudzę Was pewnie okrutnie, nic jednak na to nie poradzę. Uwielbiam, ubóstwiam, kocham te malutkie, smaczne i nawet jeśli odbiegające od cukierniczych standardów, dla mnie i tak piękne ciasteczka. Zabawa połączona z mistycznym wręcz skupieniem jakie panuje w kuchni w czasie ich szykowania, nie da się z niczym porównać. Może kiedyś mi przejdzie ta miłość, może ... ale tymczasem bawię się w makaronikowy klubik.


Cztery kuchareczki spotkały się w moich progach - ja, Ptasia, Oczko i oczywiście nasza Mistrzyni, Fellunia. Zaczęło się od liczenia, odmierzania, blach wyciągania i niezwykłego kremu podjadania. Oczko nam pilnie wszystko swoim szklanym oczkiem dokumentowała, dlatego też teraz mogę podzielić się z Wami tym niezwykłym dniem. Dzięki Kochana :*


Potem znana już metoda. Najpierw wstępne miksowanie migdałów z cukrem pudrem, potem dokładne jego rozdrobnienie w młynku do kawy, by gładziutki proszek uzyskać. Sprzątania wiele nie było nawet mimo, że powoli się kuchenne rozkręcałyśmy, pogaduszkom się oddając, wymieniając się doświadczeniami, opiniami, czasem i zabawnymi historyjkami. Tak prawie niezauważony kawowy tant-pour-tant powstał i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z pierwszego przeoczenia. Cały cukier do migdałów został wsypany, zamiast część do ubijania białek zostawić. Nie szkodzi, powiedziała Mistrzyni, cukru można dać więcej.


Pokrzepione fachową poradą, za ubijanie białek się wzięłyśmy. Tym razem to ćwiczenie wykonała nam Ptasia, co to w dniu francuskim z zajęć makaronikowych się urwała, minus u Nauczycielki zarabiając. Szybko jednak ten minus w plus się przemienił, gdy białka wspomagane suszonym białkiem, dodatkową porcją cukru pudru ubite na sztywno zostały. Rękaw z centymetrową końcówką już czekał, dając się pięknie obfotografować. Długo jednak ta foto-sesja nie trwała. Tant-pour-tant z białkami "szybko, acz skutecznie" rozmieszany został, by w rękaw zostać przełożony i czas kształtowania rozpocząć.


Końcówka tuż przy blasze, wyciskać należy od góry trzymając rękaw, nie nakładając za dużo masy, szybko podnosząc do góry lub błyskawicznie wręcz zakręcać masą, by ogonki nie powstawały ... oto procedura na idealne makaroniki. Procedura procedurą, a nasze umiejętności to już inna rzeczywistość. Tym razem Mistrzyni z tyłu się trzymała, a trzy uczennice swoje kształty uskuteczniały na blachach. Były więc najróżniejsze kapelusiki, grzybki, a nawet czapka z ogonem. Trzeba było jednak widzieć nasze skupienie, gdy trzymałyśmy rękaw pochylając się nad blachą ... oj, Fellunia to niezły ubaw musiała mieć patrząc tak na nas z dystansu :-)


Gdyż i my zaśmiewałyśmy się z wyniku swoich starań, gdy spojrzałyśmy na blachy, wypełnione najróżniejszymi kształtami ciasteczek. Znów jednak nieoceniona Fella uratowała część z naszych "maszkaroników"*. Stanowcze i silne o tapczan blachą uderzanie, powtarzane raz za razem i już większość ciasteczek pięknie się rozlała, okrąglutkie kształty przyjmując. Czy znów masa była zbyt gęsta, czy to może nasze niewprawne jej wyciskanie to sprawiły? Trudno powiedzieć. Zresztą nie ma to większego znaczenia, gdyż patrząc potem na tą zapowiedź smakołyków, uśmiech malował się nam na twarzach.


Pokrzepione azjatycką zupką, jaką naprędce zrobiłam (o niej postaram się już wkrótce napisać), po oczekiwaniu na podeschnięcie, a potem po upieczeniu, za zmiksowanie kremu i odrywanie ciasteczek się wzięłyśmy. I tutaj kolejna nauka nam przyszła. By zbyt dużo miękkiego ciasta nie zostawiać na folii, ciasteczko wraz z folią unieść należy do pionu, a potem folię pod znacznym kątem odrywać. Odchodzi pięknie i bez pozostawiania słodkich resztek. Nam jednak takich resztek trochę powstało zanim wprawy nabrałyśmy. Nic to jednak. Smaczne to były błędy, wyjadane palcami, tuż przed szklanym oczkiem Oczka.


I tak koniec makaronikowej zabawy się zaczął zbliżać. Krem zabaglione z masłem zmiksowany i schłodzony trochę (stanowczo za mało) na ciasteczka nakładany był, a one jedno po drugim na talerzyku się sadowiły, by po chwili do pudełeczka i do chłodu zamrażalnika się przenieść. Chwile niecierpliwego oczekiwania umilała nam marsala, co to wcześniej do kremu została użyta, a tym razem do kieliszków złociście nalana została. Bursztynowy, wyrazisty nektar, słodki, ale i pełen smaków zachwycał nasze podniebienia.

Nic jednak nie przebije smaku własnoręcznie przygotowanych makaroników. Bardziej czy mniej kształtnych ciasteczek, wybornym kremem przełożonych, doskonałych słodkości jakie nasz mały makaronikowy klubik zmajstrował.

Dzięki Dziewczynki za smaczną zabawę :*


* Aniu, mam nadzieję, że nie obrazisz się za to pogwałcenie praw autorskich do tego przeuroczego nazewnictwa :-)

Smacznego.



środa, 3 lutego 2010

Słodkie i procentowe czary.


Dziewięć Smakoszek odwiedziło mój domek, dziewięć Bloggerek gotowało w moim Szczęściu, dziewięć słodkości na stołach się pojawiło w towarzystwie czterech nalewek własnej produkcji Basi i Peggy. Dziś to właśnie o nich Wam opowiem.


Piękne trufelki, malutkie kuleczki pełne kokosowego smaku, z pieprznym akcentem powstały jako pierwsze. Jedne dłonie toczyły okrąglutkie smakołyki, drugie w białym kokosie je obtaczały, a wszystko spowijał egzotyczny aromat. Ubrane w kolorowe papilotki, układane zostały w puszce, by na pewien czas w lodówce się schłodzić. Potem pojawiły się na talerzu wraz ze słodkimi orzeszkami, jakie Oczko przywiozła wraz z sobą. Chrupkimi i lekko tylko słodkimi ciasteczkami przełożonymi gładkim, czekoladowym kremem, wyglądają zupełnie jak połówki orzechów, ze słodką obietnicą ukrytą pomiędzy nimi.

Były i czekoladowe bloki. Jeden słodki, ciemny i ciężki od bakalii, mleczno-maślany i mięciutki, drugi wytrawniejszy, dzięki matchy, ale i słodko-mleczny dzięki białej czekoladzie i mleku w proszku. Oba wyśmienite, oba pałaszowane w czasie pogaduszek. Taka miła, słodka chwila, niby niezauważana, a jednak niezapomniana.

Nie, nie zapomniałam o słodkich i słonecznych podarkach od Felluni. Mistrzowskie makaroniki, żółciutkie, krąglutkie, słodko-kwaskowate. A i zabawne ogromnie, gdyż po ich konsumpcji żółciutkie ślady na ustach zostawały. Na drugim biegunie ciasteczka w kształcie kwiatków się uplasowały. Korzenne, chrupkie, znacznie bardziej wytrawne ciasteczka z ciasta na speculaas powstały ... i całe szczęście, gdyż późną nocą w czasie ploteczek zajadane ze smakiem były z resztkami Dżordża, popijane naleweczkami.


Takie to słodkości zajadałyśmy mimochodem, popijając trunki bardziej czy mniej wyskokowe, ale co z poobiednimi deserami, zapytacie? Były, oczywiście, że były. Zaczęło się od pełnych przyjemności gruszek, co to w korzennym winie się gotowały. Jeszcze ciepłe, słodkie i wyraziste wraz z lodami waniliowymi, które to niesamowity sos stworzyły zajadaliśmy pierwszego wieczoru, gdy to Poleczkę na lotnisku witaliśmy. Wraz z grzanym winem, zaprawionym bożonarodzeniową nalewką gruszki przemiłe zakończenie wieczoru nam zafundowały.


Egzotyczny dzień, egzotycznie zakończony został lekkim deserem. Panna cotta aromatyzowana herbatą z indyjską przyprawą, jaką ofiarowała mi pewien czas temu Ptasia zwieńczona została waniliową chmurką ze śmietanki. Podniebienia pełne smaków wyrazistych i mocnych, jakie to w czasie indyjskiej uczty się pojawiły, przyjemnie złagodzone zostały przez ten delikatny smakołyk.

Również dzień dziękczynnej kolacji zakończony został tematycznie. Placka dyniowego zapewne byście się spodziewali. Nie! Nie tym razem. Czegoś lżejszego, bardziej zapadającego w pamięć chciałam po tak wspaniałym obiedzie, gdzie Dżordż się pojawił. Był więc creme brulee. Nie zwykły jednak. Tym razem nie kremowy i gładki, ale cięższy i bardziej ziemisty w smaku, dzięki dodatkowi dyni. Korzenne aromaty doskonale się uzupełniły z chrupką skórką z podwójnie zapieczonego cukru brązowego.


I tak nastał czas makaronikowej nauki. Dzień francuski w końcu bez tych drobnych smakołyków nie mógł się obejść. Trochę bałaganu, trochę ćwiczeń, a potem niecierpliwe wpatrywanie się w szybkę, kadr łapany za kadrem, słowa sumiennie spisywane, nawet organoleptyczne badania zostały uskutecznione, by jak najpełniejsze nauki wynieść.


Co tu dużo mówić. Makaroniki to bajka, rozkosz wspaniała, magia przeze mnie wprost uwielbiana. Chrupka skorupka, miękki i wilgotny środek, urocza stópka, a pomiędzy dwoma muszelkami gładki krem, którego smak podkreślają te piękne ciasteczka. Jak tu nie cieszyć się z ich pieczenia, jak można nie wpatrywać się w szybkę piekarnika, a potem podziwiać je stygnące na kratce. Prawdziwą sztuką jest znaleźć w sobie tyle sił, by po nadzianiu tej cukierniczej biżuterii odstawić je do lodówki na kilka godzin przynajmniej. Prawda, zyskują wtedy na smaku i konsystencji, jednak nam udało się zachować kilka tylko sztuk.


Sztuka ta dokonała się niejako dzięki pewnej makaronikowej klęsce. Przejęta i niecierpliwa, zagadana i zaaferowana wspaniałą zabawą i doskonałym towarzystwem cukier źle odmierzyłam i kawowe makaroniki cieniutkie i miękkie markizy przypominały. Do tego krem z solonym karmelem zważył się i nijak nie chciał uzyskać jednolitej konsystencji. Dużo więc słodyczy miałyśmy do konsumpcji po wytrawnej, zimowej uczcie, nawet jeśli nie wszystkie zamierzone kształty i konsystencje przybrały.


W zimny, sobotni dzień (i kolejne również) nalewek czar roznosił się ponad stołem. Zachwyty, rozważania, wymieniane doświadczenia "pigwówka jest najlepsza", "nie, to porzeczkówce przyznaję laur pierwszeństwa", "mi najbardziej orzechówka posmakowała", "czeremchówka też ma swoich zwolenników". Od buteleczki po piwie, w której to słodki nektar pigwówką zwany, rozpoczęły się degustacje. Muszę przyznać, że dla mnie wraz z basiną porzeczkówką wpisały się one wysoko na listę moich ulubionych smaków. Czeremchówka, słodka, ale i gorzko-kwaskowata odrobinę za bardzo drażniła moje podniebienie, za to swoją prezencją rozbawiała mnie niezwykle. Jak tu się nie śmiać, gdy na szkle nalepka po spirytusie widnieje :-D


Basine naleweczki poza wspaniałym smakiem, jeszcze jeden czar niezwykły miały. Piękne nalepki z odręcznym pismem, a nawet symbolami ukrytych w nich pyszności zachwycały mnie od pierwszego spojrzenia. Wszystko to jednak przebiły banderole z procentową zawartością, na nakrętkach zaczepione. Gdy odebrałam te naleweczki w czasie sceny rodem ze szpiegowskiego filmu, a potem w domowym ciepełku obejrzałam zawartość pudełka po butach w głos się zaśmiewałam podziwiając pomysłowość i nie mogąc doczekać się poznania osóbki, co to z taką dbałością trunki produkuje.

Skończyło się spotkanie Smakoszek. Słodko, wyraziście i procentowo* było, bo i same uczestniczki wielce kolorowe się okazały. Zlot pełen wrażeń wspaniałe wspomnienia w nas teraz zostawił, a dziesiątki zdjęć powodów do uśmiechu nam dostarczają.

Dzięki Wam Babulony Moje Kochane za te uczty, za te pogaduszki, za wspaniałe Was poznanie :*


A już wkrótce postbabińcowe poprawiny jakie to wraz z moim Ukochanym Mężem i Kochaną Babeczką, Oczko sobie urządziliśmy.

*
a jak bardzo procentowo zajrzyjcie do Oczka :-D


Trufle kokosowe z pieprzem

Składniki:
150 g gorzkiej czekolady (dałam głównie 70%, ale też trochę deserowej)
3 łyżki płynnej śmietanki
100 g wiórek kokosowych
1 łyżka likieru kokosowego (dałam ekstrakt waniliowy)
kilka obrotów młynka pieprzu

Przygotowanie: Czekoladę stopiłyśmy w kąpieli wodnej. Potem do miseczki z czekoladą dodałyśmy śmietankę, uprażone na patelni wiórki, ekstrakt i pieprz. Wymieszałyśmy i odstawiłyśmy na trochę do lodówki, by stężało. Formowałyśmy kulki, obtaczałyśmy je w wiórkach kokosowych (nie uprażonych) i wkładałyśmy do papilotek. Trufle dobrze jest trzymać w lodówce, ale należy je wyjąć na ok. 20-30 min. przed jedzeniem.

Źródło: Julie gotuje

Bakaliowy blok czekoladowy

Składniki:
200 g masła
1 szklanka cukru (daję brązowy i zwykle daję go mniej, tym razem był biały waniliowy i brązowy)
ekstrakt waniliowy (choć nie tym razem, by czekolada była bezglutenowa - mój ekstrakt jest na wódce zbożowej, co do której nie ma pewności czy nie zawiera glutenu)
1/2 szklanki mleka
4 łyżki kakao
1 1/2 szklanki mleka w proszku, nie granulowanego, pełnotłustego (ok. 250 g)
bakalie, ciasteczka (u mnie tylko bakalie - ok. 2 szklanek)

Przygotowanie: Masło, cukier, mleko i kakao zagotowuję do pełnego rozpuszczenia. Zestawiam z ognia, dodaję wanilię, mieszam, dodaję mleko w proszku i bardzo dokładnie mieszam. Na koniec dodaję bakalie. Masę wkładam do wyłożonej folią spożywczą małej keksówki, odstawiam do przestudzenia, a potem do lodówki aż stwardnieje (najlepiej na noc).

Źródło: Nasi przyjaciele, Ewelina i Andrzej.

Gruszki w grzańcu

Składniki:
6 gruszek
1 butelka czerwonego wina (u nas wytrawne)
2 kory cynamonu
kilka goździków
1 pomarańcza, pokrojona w grube plastry
6-7 cm. kawałek imbiru, obrany i pokrojony w duże kawałki
miód do smaku (u nas ok. 1 łyżki miodu leśnego)
nalewka bożonarodzeniowa (ilość do smaku)

Przygotowanie: Gruszki obrałyśmy, a w tym czasie podgrzałyśmy wino z przyprawami. Dosłodziłyśmy do smaku na samym końcu. Gruszki gotowałyśmy na małym ogniu ok. 20-30 minut (mają zmięknąć, ale się nie rozpadać, więc zależy to od odmiany i dojrzałości). Zostawiłyśmy na kilka godzin gruszki w winie. Podgrzałyśmy przed podaniem. Podałyśmy z lodami waniliowymi.

Źródło inspiracji: Gordon Ramsay "Zdrowa Kuchnia"

Panna cotta chai masala

Składniki:
800 ml. mleka kokosowego
400 ml. mleka
6 łyżeczek czarnej herbaty
2-3 łyżeczki przyprawy chai masala
cukier brązowy do smaku
żelatyna - zawsze daję 2 łyżeczki na 1/2 litra i czasem ciut na całość

400 ml. śmietany kremówki
cukier do smaku
ziarenka z 1 laski wanilii
ok. 1 3/4 łyżeczki żelatyny

Przygotowanie: Mleko zagotowuję z herbatą i przyprawą. Odstawiam na chwilę do naciągnięcia. W tym czasie podgrzewam mleko kokosowe, potem dolewam przecedzone mleko, dosładzam do smaku, ew. doprawiam przyprawą. Gotuję prawie do zagotowania. W tym czasie rozpuszczam żelatynę w odrobinie zimnego mleka. Dodaję do gorącego płynu i dokładnie mieszam. W tym czasie już nie gotuję.
Śmietankę zagotowuję z laską wanilii i z ziarenkami z niej. Doprawiam do smaku cukrem, dodaję żelatynę rozpuszczoną w odrobinie zimnej wody, mieszam i nie gotuję. Wyjmuję laskę wanilii.
Najpierw kokosową masę przelewam przez sitko do miski i przelewam do pucharków. Studzę i wkładam do lodówki, aż całkowicie zastygnie. Dopiero wtedy przygotowuję masę z waniliowej śmietanki. Przestudzoną (!!) wlewam na zastygniętą masę kokosowo-herbacianą. Wkładam do lodówki do zastygnięcia. Podaję w pucharkach lub wyjęte na talerzyk.

Dyniowy creme brulee
przepis tutaj

Makaroniki Felluni

Zasada Felluni: 70 g białek - 170 g cukru pudru - 100 g migdałów

70 g białek, wysuszonych przez 3-5 dni na blacie, ubić na średnio sztywno i dodać
35 g cukru pudru i ubić na max
barwnik w proszku wmieszać, a następnie
135 g cukru pudru, zmiksować ze 100 g migdałów blanszowanych (lub płatków migdałowych) najpierw w mikserze, potem w młynku do kawy, by uzyskać bardzo drobne zmielenie. Wmieszać tant-pour-tant bardzo krótko.

Przełożyć do rękawa cukierniczego, wycisnąć równe krążki na blachę wyłożoną pergaminem (lepiej matą teflonową, gdyż z niej wygodniej się odklejają makaroniki po upieczeniu). Blachą należy delikatnie, ale stanowczo uderzyć o miękką powierzchnię, najlepsze jest do tego łóżko lub tapczan, by masa równomiernie się rozłożyła, a ewentualne czubeczki pochowały. Ciasteczka można posypać czymś (np. sproszkowanymi owocami, drobno zmielonymi, lub drobno zmieloną kawą). Potem odkładamy blachy na ok. 30 minut, by makaroniki podeschły i utworzyła się na nich cienka skorupka (będzie można bez przyklejenia dotknąć je delikatnie palcem). Piekłyśmy w 140 stopniach przez ok. 12-15 minut. Czas pieczenia w każdym piekarniku może być różny. Makaroniki nie powinny się zbrązowić!

Makaroniki zrobiłyśmy ciemno różowe (choć barwnik był fioletowy), z posypką z suszonych jagód, a przełożyłyśmy je kremem cytrynowym, którego przepis prezentowałam już tutaj. Druga porcja - ta nieudana - była kawowa z posypką ze zmielonej kawy mokka, a przełożona kremem z solonego karmelu.

Źródło: Niezastąpiona Cukiernicza Mistrzyni, Fellunia

Smacznego.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...