Dzisiejszy odcinek jest o gwieździe naszego zlotu, o Dżordżu. Długo zastanawiałam się nad menu na ten dzień. Dziesięć osób przy stole, wszyscy zlotowicze obecni tylko w ten jeden, szczególny dzień ... dzień amerykańskiej kolacji z dnia dziękczynienia. Musiało być szczególnie, musiało być smacznie, ale musiało być też wyzwanie. Bez wyzwań życie straciło by smaczek ... a smaczek Dżordża okazał się być niezastąpiony.
Ale po kolei. Zaczęło się od balsamowania ... jeszcze do tej pory czuję dreszcze na myśl o tym co siedziało w środku blisko siedmiokilogramowego ptaka, jakiego zamówiłam w ekologicznym sklepie. Wiadomo, podroby. Ale wychowana na amerykańskich i kanadyjskich programach kulinarnych w kwestii indyka spodziewałam się ... torebki ze skrzętnie zapakowanymi wnętrznościami. A tu niespodzianka! Żołądek i wątróbka swobodnie obijały się o żebra, a serce ... no cóż, było dalej tam, gdzie natura je umieściła ... nic więcej nie dodam, poza tym, że bez dużego ginu z tonikiem i limonką moje nerwy nie byłyby takie same.
Ale, ale. Nie było tak strasznie. Za to mój kolejny wielki etap kulinarnych zmagań jest już za mną. Indyk, wtedy jeszcze bezimienny, wylądował w solance z miodem i tak w swoim sarkofagu spędził noc i poranek następnego dnia. Muszę powiedzieć, że ta kąpiel dobrze mu zrobiła. Skóra zrobiła się bardziej jednolitego koloru, a przeoczone poprzedniego wieczoru resztki piór wychodziły bez najmniejszego problemu. Jednym słowem, miał on luksusowe, choć zimowe spa.
Potem wraz z Ptasią i Oczkiem zabrałyśmy się za krojenie i siekanie warzyw, smarowanie masłem i posypywanie ziołami wysuszonej dokładnie skóry, faszerowanie cebulą i świeżymi ziołami. Jednym słowem - standard. Aż do ... wiązania. Pewnie wiązaliście nie raz kurczaka pieczonego na niedzielny obiad. Wyobraźcie sobie więc o ile dłuższy musiał być sznurek do związania tego olbrzyma, któremu na dodatek dokładnie zakryłyśmy skrzydełka, by nie wyszły zupełnie spieczone z kilkugodzinnego żaru. Wił się po blacie i zlewie, podtrzymywany przez rączki kuchareczek, a ja okręcałam nim, coraz bardziej skrępowanego indyka. Po kilku chwilach był już obwiązany, może nie idealnie, ale akuratnie. Zostało jeszcze termometr włożyć mu w udko i voila ... do pieca.
Dżordż w tym solarium spędził ponad 4 godziny, a my w tym czasie zjedliśmy zupkę dyniową, przygotowaliśmy wyborną, glazurowaną miodem brukselkę z kasztanami, rozmarynem i boczkiem, tradycyjne puree ziemniaczane. Rozmowom i kosztowaniom niezwykłych trunków nie było końca. Przede wszystkim jednak szalone Babeczki wpadły na pomysł by Dżordża obuć. Bo jak to tak, taki dorodny dżentelmen, a bez butów ma chodzić! Wzięła się więc Basia z Polą, pod kuratelą menażerki Peggy, w towarzystwie pozostałych zlotowiczek i wnet w necie wyszukały jak to takie piękne skarpety należy uczynić. Cięły i wyginały karteczki, a Briczolla im w tym wydatnie pomagała, czarując i zabawiając.
Nim się obejrzałyśmy a Dżordż z piekarnika wyjechał na chwilowy odpoczynek na blacie, w czasie którego ja te jego wspaniałe sosiki, w których się skąpał w żarze piekielnym, przerabiałam na gładki, lekko korzenny od wermutu, mocno ziołowy sos. Na stole pozostało jeszcze ptaszka podzielić, by się wszyscy biesiadnicy najedli do syta i już można było sobie nakładać porcyjki.
I stała się rzecz naprawdę niezwykła. Przyznaję się bez bicia, że obawiałam się, że indyk wyjdzie za suchy lub niedopieczony, że będzie smakował płasko i bez wyrazu, że poza ładnym* wyglądem niczym nas nie zachwyci. A tymczasem przy stole ... zapadła cisza. Nie, bynajmniej nie grobowa. Pierwszy raz od początku zlotu, na tych kilka minut pierwszych kęsów wszyscy w milczeniu delektowali się wybornym, wilgotnym i niezwykle aromatycznym mięsem ... aż trudno opisać jak doskonały był to smak. Gdy po pierwszym momencie zauroczenia zaczęliśmy zajadać i kosztować również pozostałe dodatki, jak wspomnianą brukselkę, puree czy smakowite żurawiny od Gospodarnej Narzeczonej na twarzach wszystkich był wyraz niebiańskiego zadowolenia.
To była prawdziwie niezwykła kolacja, a podziw dla Dżordża nieustający. Pozostaje mi teraz tylko tęsknie westchnąć ...
"Dżordż, och Dżordż".
* eee, no z tym ładnym wyglądem to niestety nie tak do końca, gdyż na ostatnie 45-60 minut powinno się zdjąć folię ze skrzydełek, by i one ładnie się dopiekły. Ja z tego całego przejęcia o tym zapomniałam, więc nasz Dżordż choć ślicznie opalony, bladziutkie miał ramionka:-D
Dżordż w sosie własnym
Składniki:
1 indyk (5-7 kg), w całości
8 l. wody + tyle, by przykryć całego indyka
2 szklanki gruboziarnistej soli morskiej
2 szklanki miodu
ew. świeże zioła
2 średnie cebule, pokrojone w ćwiartki
2 szklanki pokrojonej cebuli2 szklanki pokrojonego selera naciowego
2 szklanki pokrojonej marchewki
do 4 pęczków świeżych ziół (lub w zastępstwie zioła suszone), takich jak szałwia, rozmaryn, tymianek, cząber, oregano (u nas tylko szałwia była świeża, a rozmaryn, oregano, tymianek i cząber suszone)
3-4 łyżki suszonych ziół do natarcia indyka (u nas rozmaryn, oregano, cząber, tymianek)
1/2 szklanki masła, miękkiego
1/2 szklanki wermutu
1 szklanka kremówki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (ew. mąki) rozrobionej w kilku łyżkach zimnej wody
pieprz i sól
gałka muszkatołowa
Przygotowanie: Indyka dzień wcześniej oczyścić, szyję odciąć i wraz z podrobami przełożyć do lodówki. Samego ptaka zaś należy umyć, "wydepilować" z pozostałości piór i włożyć do dużego pojemnika zdolnego pomieścić całego ptaka i przynajmniej 8 litrów wody, w której należy uprzednio rozpuścić sól i miód. Doskonale do tego nadaje się lodówka turystyczna, z kilkoma zmrożonymi wkładami. Do tej solanki można też dorzucić świeżych ziół. Ja niestety znalazłam tylko jedna doniczkę przyzwoicie wyglądającej szałwii, więc zrezygnowałam z tego dodatku.
Na drugi dzień należy odpowiednio wcześniej zacząć przygotowania. Indyka piecze się ok. 20 min na każde 1/2 kg mięsa. Nasz piekł się więc ok. 4 1/2 godziny, gdyż ważył niecałe 7 kilogramów. Tak czy siak do ostatecznego zdecydowania czy mięso jest już wystarczająco wypieczone najlepszy jest termometr, którego używanie w przypadku tak dużego ptaka bardzo polecam.
Najpierw przygotowałyśmy warzywa i zioła, oraz pozostałe składniki i potrzebne przedmioty tak by były pod ręką. Piekarnik nagrzałyśmy do 230 stopni Celsjusza. Przygotowałam też odpowiednią pokrywę do indyka (u nas była to folia aluminiowa złożona z kilku arkuszy). Na blasze ułożyłyśmy po 2 szklanki pokrojonej marchwi, selera naciowego i cebuli, posypałyśmy to ziołami (suszonymi) i podlałyśmy odrobiną wody. Podroby (bez wątróbki) i szyjkę należy ułożyć na blasze, by wzbogaciły sos. Ja z tego przejęcia o nich zapomniałam.
Indyka najpierw dokładnie opłukałyśmy z solanki, a później bardzo dokładnie wytarłyśmy z wody. Polecam do tego raczej ręcznik kuchenny, niż ręczniczki papierowe, których schodzi do tego procederu cała masa. W środek indyka włożyłyśmy pokrojoną w ćwiartki cebule (dla wilgotności; można też włożyć np. cytrynę czy pomarańczę) oraz świeżą szałwię i inne zioła. Skrzydełka owinęłyśmy folią aluminiową (błyszczącą stroną do skóry) i całego indyka przewiązałyśmy. Najlepiej znaleźć środek sznurka i zacząć pod kuprem, obwiązać kości ud, potem poprowadzić sznurek przez udka, skrzydełka i skrzyżować sznurek na piersi (tak by delikatnie wypchnąć ją do góry), a następnie wrócić i związać pod udkami (ja zawiązałam dokładnie na odwrót ;-D).
Obwiązanego ptaka posmarowałyśmy masłem, posypałyśmy ziołami (nie solić! ma już w sobie sól z solanki) i piersią ku górze położyłyśmy na warzywach. (idealnie jak by się miało brytfankę do indyka i położyć go na ruszcie nad warzywami - ja nie mam). Termometr wbiłam w mięso uda, ale od strony piersi.
Indyk powędrował do piekarnika na 20 minut do temperatury 230 stopni bez przykrycia. Następnie wyjęłam go, przykryłam folią, a temperaturę zmniejszyłam do 160-170 stopni. Po 40 minutach zaczęłam go podlewać jego sokami, co 20-30 minut. W tym czasie piekłam go cały czas pod przykryciem, aż do ostatnich ok. 30-40 minut, w czasie których należałoby również zdjąć folię ze skrzydełek (można też wtedy zwiększyć temperaturę do ok. 200 stopni, by mocniej zbrązowić skórkę). Indyk był upieczony, gdy temperatura w udku osiągnęła 82 stopnie Celsjusza (w wielu przepisach podawane są też inne temperatury - od 74 do 88 w udku, lub od 70 do 77 w piersi, u nas 80 stopni było w sam raz).
Po tym czasie wyjęłyśmy Dżordża z piekarnika i odłożyłyśmy na półmisek by odpoczął, a soki w nim się ustabilizowały. W tym czasie zlałam płyn jaki zebrał się na blasze do garnuszka, dolałam do niego wermut i zagrzałam. Śmietanę połączyłam z rozprowadzoną skrobią, wlałam do garnuszka. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam na małym ogniu ok. 15 minut. Na koniec doprawiłam pieprzem i gałką.
Indyka obułyśmy, podałyśmy z sosem, brukselką (jak niżej) i tradycyjnym puree (z mlekiem i masłem) oraz trzema wariantami żurawiny - korzenną, cierpką, słodką.
Źródło: Główne źródło przepisu to program na kuchni.tv "Kurs gotowania Donny Dooher", ale pomysł z solanką jest zaczerpnięty od Michela Smitha z programu "Domowy Kucharz", za to dodatek wermutu i zwiększenie ilości ziół to już moja swobodna interpretacja. Mąkę w przepisie zamieniłam na skrobię, by danie było bezglutenowe.
Glazurowana brukselka z kasztanami i boczkiem
Składniki:
1 kg brukselki
oliwa
30 dag boczku w plasterkach, pokrojonego na cienkie paseczki
1 szklanka kasztanów, upieczonych.ugotowanych i obranych
1 łyżka rozmarynu suszonego (lepiej dać świeży)
miód leśny (ok. 1 łyżki)
sól i pieprz
Przygotowanie: Brukselkę obgotowałam we wrzątku przez ok. 7 minut. W tym czasie na odrobinie oliwy (jeśli boczek jest tłusty to wtedy bez) obsmażyłam boczek, aż był mocno wysmażony. Dodałam kasztany i rozmaryn, smażyłam kilka chwil. Na koniec dodałam miód, brukselkę i wymieszałam wszystko dokładnie. Smażyłam kilka chwil.
Źródło: Podobny przepis widziałam kiedyś w jakimś programie kulinarnym, ale nie pamiętam już którym.
Smacznego.
Ale po kolei. Zaczęło się od balsamowania ... jeszcze do tej pory czuję dreszcze na myśl o tym co siedziało w środku blisko siedmiokilogramowego ptaka, jakiego zamówiłam w ekologicznym sklepie. Wiadomo, podroby. Ale wychowana na amerykańskich i kanadyjskich programach kulinarnych w kwestii indyka spodziewałam się ... torebki ze skrzętnie zapakowanymi wnętrznościami. A tu niespodzianka! Żołądek i wątróbka swobodnie obijały się o żebra, a serce ... no cóż, było dalej tam, gdzie natura je umieściła ... nic więcej nie dodam, poza tym, że bez dużego ginu z tonikiem i limonką moje nerwy nie byłyby takie same.
Ale, ale. Nie było tak strasznie. Za to mój kolejny wielki etap kulinarnych zmagań jest już za mną. Indyk, wtedy jeszcze bezimienny, wylądował w solance z miodem i tak w swoim sarkofagu spędził noc i poranek następnego dnia. Muszę powiedzieć, że ta kąpiel dobrze mu zrobiła. Skóra zrobiła się bardziej jednolitego koloru, a przeoczone poprzedniego wieczoru resztki piór wychodziły bez najmniejszego problemu. Jednym słowem, miał on luksusowe, choć zimowe spa.
Potem wraz z Ptasią i Oczkiem zabrałyśmy się za krojenie i siekanie warzyw, smarowanie masłem i posypywanie ziołami wysuszonej dokładnie skóry, faszerowanie cebulą i świeżymi ziołami. Jednym słowem - standard. Aż do ... wiązania. Pewnie wiązaliście nie raz kurczaka pieczonego na niedzielny obiad. Wyobraźcie sobie więc o ile dłuższy musiał być sznurek do związania tego olbrzyma, któremu na dodatek dokładnie zakryłyśmy skrzydełka, by nie wyszły zupełnie spieczone z kilkugodzinnego żaru. Wił się po blacie i zlewie, podtrzymywany przez rączki kuchareczek, a ja okręcałam nim, coraz bardziej skrępowanego indyka. Po kilku chwilach był już obwiązany, może nie idealnie, ale akuratnie. Zostało jeszcze termometr włożyć mu w udko i voila ... do pieca.
Dżordż w tym solarium spędził ponad 4 godziny, a my w tym czasie zjedliśmy zupkę dyniową, przygotowaliśmy wyborną, glazurowaną miodem brukselkę z kasztanami, rozmarynem i boczkiem, tradycyjne puree ziemniaczane. Rozmowom i kosztowaniom niezwykłych trunków nie było końca. Przede wszystkim jednak szalone Babeczki wpadły na pomysł by Dżordża obuć. Bo jak to tak, taki dorodny dżentelmen, a bez butów ma chodzić! Wzięła się więc Basia z Polą, pod kuratelą menażerki Peggy, w towarzystwie pozostałych zlotowiczek i wnet w necie wyszukały jak to takie piękne skarpety należy uczynić. Cięły i wyginały karteczki, a Briczolla im w tym wydatnie pomagała, czarując i zabawiając.
Nim się obejrzałyśmy a Dżordż z piekarnika wyjechał na chwilowy odpoczynek na blacie, w czasie którego ja te jego wspaniałe sosiki, w których się skąpał w żarze piekielnym, przerabiałam na gładki, lekko korzenny od wermutu, mocno ziołowy sos. Na stole pozostało jeszcze ptaszka podzielić, by się wszyscy biesiadnicy najedli do syta i już można było sobie nakładać porcyjki.
I stała się rzecz naprawdę niezwykła. Przyznaję się bez bicia, że obawiałam się, że indyk wyjdzie za suchy lub niedopieczony, że będzie smakował płasko i bez wyrazu, że poza ładnym* wyglądem niczym nas nie zachwyci. A tymczasem przy stole ... zapadła cisza. Nie, bynajmniej nie grobowa. Pierwszy raz od początku zlotu, na tych kilka minut pierwszych kęsów wszyscy w milczeniu delektowali się wybornym, wilgotnym i niezwykle aromatycznym mięsem ... aż trudno opisać jak doskonały był to smak. Gdy po pierwszym momencie zauroczenia zaczęliśmy zajadać i kosztować również pozostałe dodatki, jak wspomnianą brukselkę, puree czy smakowite żurawiny od Gospodarnej Narzeczonej na twarzach wszystkich był wyraz niebiańskiego zadowolenia.
To była prawdziwie niezwykła kolacja, a podziw dla Dżordża nieustający. Pozostaje mi teraz tylko tęsknie westchnąć ...
"Dżordż, och Dżordż".
* eee, no z tym ładnym wyglądem to niestety nie tak do końca, gdyż na ostatnie 45-60 minut powinno się zdjąć folię ze skrzydełek, by i one ładnie się dopiekły. Ja z tego całego przejęcia o tym zapomniałam, więc nasz Dżordż choć ślicznie opalony, bladziutkie miał ramionka:-D
Dżordż w sosie własnym
Składniki:
1 indyk (5-7 kg), w całości
8 l. wody + tyle, by przykryć całego indyka
2 szklanki gruboziarnistej soli morskiej
2 szklanki miodu
ew. świeże zioła
2 średnie cebule, pokrojone w ćwiartki
2 szklanki pokrojonej cebuli2 szklanki pokrojonego selera naciowego
2 szklanki pokrojonej marchewki
do 4 pęczków świeżych ziół (lub w zastępstwie zioła suszone), takich jak szałwia, rozmaryn, tymianek, cząber, oregano (u nas tylko szałwia była świeża, a rozmaryn, oregano, tymianek i cząber suszone)
3-4 łyżki suszonych ziół do natarcia indyka (u nas rozmaryn, oregano, cząber, tymianek)
1/2 szklanki masła, miękkiego
1/2 szklanki wermutu
1 szklanka kremówki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (ew. mąki) rozrobionej w kilku łyżkach zimnej wody
pieprz i sól
gałka muszkatołowa
Przygotowanie: Indyka dzień wcześniej oczyścić, szyję odciąć i wraz z podrobami przełożyć do lodówki. Samego ptaka zaś należy umyć, "wydepilować" z pozostałości piór i włożyć do dużego pojemnika zdolnego pomieścić całego ptaka i przynajmniej 8 litrów wody, w której należy uprzednio rozpuścić sól i miód. Doskonale do tego nadaje się lodówka turystyczna, z kilkoma zmrożonymi wkładami. Do tej solanki można też dorzucić świeżych ziół. Ja niestety znalazłam tylko jedna doniczkę przyzwoicie wyglądającej szałwii, więc zrezygnowałam z tego dodatku.
Na drugi dzień należy odpowiednio wcześniej zacząć przygotowania. Indyka piecze się ok. 20 min na każde 1/2 kg mięsa. Nasz piekł się więc ok. 4 1/2 godziny, gdyż ważył niecałe 7 kilogramów. Tak czy siak do ostatecznego zdecydowania czy mięso jest już wystarczająco wypieczone najlepszy jest termometr, którego używanie w przypadku tak dużego ptaka bardzo polecam.
Najpierw przygotowałyśmy warzywa i zioła, oraz pozostałe składniki i potrzebne przedmioty tak by były pod ręką. Piekarnik nagrzałyśmy do 230 stopni Celsjusza. Przygotowałam też odpowiednią pokrywę do indyka (u nas była to folia aluminiowa złożona z kilku arkuszy). Na blasze ułożyłyśmy po 2 szklanki pokrojonej marchwi, selera naciowego i cebuli, posypałyśmy to ziołami (suszonymi) i podlałyśmy odrobiną wody. Podroby (bez wątróbki) i szyjkę należy ułożyć na blasze, by wzbogaciły sos. Ja z tego przejęcia o nich zapomniałam.
Indyka najpierw dokładnie opłukałyśmy z solanki, a później bardzo dokładnie wytarłyśmy z wody. Polecam do tego raczej ręcznik kuchenny, niż ręczniczki papierowe, których schodzi do tego procederu cała masa. W środek indyka włożyłyśmy pokrojoną w ćwiartki cebule (dla wilgotności; można też włożyć np. cytrynę czy pomarańczę) oraz świeżą szałwię i inne zioła. Skrzydełka owinęłyśmy folią aluminiową (błyszczącą stroną do skóry) i całego indyka przewiązałyśmy. Najlepiej znaleźć środek sznurka i zacząć pod kuprem, obwiązać kości ud, potem poprowadzić sznurek przez udka, skrzydełka i skrzyżować sznurek na piersi (tak by delikatnie wypchnąć ją do góry), a następnie wrócić i związać pod udkami (ja zawiązałam dokładnie na odwrót ;-D).
Obwiązanego ptaka posmarowałyśmy masłem, posypałyśmy ziołami (nie solić! ma już w sobie sól z solanki) i piersią ku górze położyłyśmy na warzywach. (idealnie jak by się miało brytfankę do indyka i położyć go na ruszcie nad warzywami - ja nie mam). Termometr wbiłam w mięso uda, ale od strony piersi.
Indyk powędrował do piekarnika na 20 minut do temperatury 230 stopni bez przykrycia. Następnie wyjęłam go, przykryłam folią, a temperaturę zmniejszyłam do 160-170 stopni. Po 40 minutach zaczęłam go podlewać jego sokami, co 20-30 minut. W tym czasie piekłam go cały czas pod przykryciem, aż do ostatnich ok. 30-40 minut, w czasie których należałoby również zdjąć folię ze skrzydełek (można też wtedy zwiększyć temperaturę do ok. 200 stopni, by mocniej zbrązowić skórkę). Indyk był upieczony, gdy temperatura w udku osiągnęła 82 stopnie Celsjusza (w wielu przepisach podawane są też inne temperatury - od 74 do 88 w udku, lub od 70 do 77 w piersi, u nas 80 stopni było w sam raz).
Po tym czasie wyjęłyśmy Dżordża z piekarnika i odłożyłyśmy na półmisek by odpoczął, a soki w nim się ustabilizowały. W tym czasie zlałam płyn jaki zebrał się na blasze do garnuszka, dolałam do niego wermut i zagrzałam. Śmietanę połączyłam z rozprowadzoną skrobią, wlałam do garnuszka. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam na małym ogniu ok. 15 minut. Na koniec doprawiłam pieprzem i gałką.
Indyka obułyśmy, podałyśmy z sosem, brukselką (jak niżej) i tradycyjnym puree (z mlekiem i masłem) oraz trzema wariantami żurawiny - korzenną, cierpką, słodką.
Źródło: Główne źródło przepisu to program na kuchni.tv "Kurs gotowania Donny Dooher", ale pomysł z solanką jest zaczerpnięty od Michela Smitha z programu "Domowy Kucharz", za to dodatek wermutu i zwiększenie ilości ziół to już moja swobodna interpretacja. Mąkę w przepisie zamieniłam na skrobię, by danie było bezglutenowe.
Glazurowana brukselka z kasztanami i boczkiem
Składniki:
1 kg brukselki
oliwa
30 dag boczku w plasterkach, pokrojonego na cienkie paseczki
1 szklanka kasztanów, upieczonych.ugotowanych i obranych
1 łyżka rozmarynu suszonego (lepiej dać świeży)
miód leśny (ok. 1 łyżki)
sól i pieprz
Przygotowanie: Brukselkę obgotowałam we wrzątku przez ok. 7 minut. W tym czasie na odrobinie oliwy (jeśli boczek jest tłusty to wtedy bez) obsmażyłam boczek, aż był mocno wysmażony. Dodałam kasztany i rozmaryn, smażyłam kilka chwil. Na koniec dodałam miód, brukselkę i wymieszałam wszystko dokładnie. Smażyłam kilka chwil.
Źródło: Podobny przepis widziałam kiedyś w jakimś programie kulinarnym, ale nie pamiętam już którym.
Smacznego.
18 komentarzy:
Przyznaję, że odebrało mi tak mowę jak i pismo. Niesamowite rzeczy przyrządziłyście. Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem - chapeau bas.
Może kiedyś też się zabiorę za takiego indyka...
Tilli,czytając opis tzw.farfocli,które znajdują się w środku Dżorża,przypomina mi się moja przyjaciółka,która właśnie takowego nieszczęśnika z podrobami w woreczku wsadziła do piekarnika.Zapach był nieziemski hi hi hi i mina jej męża-bezcenna ;-)).Pozdrawiam
Pozieleniałam na licu, z zazdrosci. Tak sie zastanawiam do kogo by tu uderzyc z petycja o budowe lotniska miedzynarodowego pod nosem, musialybyscie latac do mnie :)
Madzia jesteś niemożliwa :D
Widzę na zdjęciach swoją łapę :) hihihi
Jak zwykle zaczepiałam Birczkę :)))
Jejku Ona mnie pewnie nienawidzi :D
Dziękuję za te chwile wiesz? I za PYSZNEGO Dżordża ;) MNIAM!
Jest! Jest i Dżordż! :)) Ja jeszcze dodam, że sos do rzeczonego był bosssski! Czekam na słodką alkoholizację ;))
Pola - kot tęskni! Wracaj! ;)
Mniaaam
całą relację z zapartym tchem przeczytałam.
Ale wspaniałe przedśięwzięcie!:o
:)
Oby więcej takich spotkań!
Pozdrawiam, Olcik.
Tili Wasze wyczyny czytam na kilku blogach i podziwiam...i zazdroszczę...cudowne relacje i cudowne pomysły :))) Jesteście wspaniałe!
Cudowne menu, a takiego dżordża dawno nie jadłam...musiał być boski!!!
Pozdrawiam
Przeczytałam jednym tchem całą relację i teraz z zazdrości nie zasnę.... pozdrawiam ciepło! :):)
Tili, ja Cię rozumiem kochana! Tez bym sobie najpierw łyknęła, gdyby przyszło mi takiego Dżordża sprawiać. :D
A właśnie, właśnie! Która z Was tak eleganckie imię mu wymyśliła? :D
Czytam wszystkie Wasze sprawozdania i myślę sobie, że to musiał być naprawdę cudny, niepowtarzalny weekend...
Ps. Tili, pasiasty obrus masz cudny! :)
No i na to czekałam!
Ja nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę na te blade ramionka? Wszyscy mu raczej na nogi albo na pierś patrzyli ;) (może Dżordż był kobietą :)?
Pzdr ciepło!
Dzordz wyglada niezwykle mesko taki dobrze zbudowany i opalony :) I te szalowe, biale skarpetki (dobrze, ze mu sandalkow do tego nie zalozylyscie bo tego widoku bym nie zniosla) :))
A slowa "och dzordz"...nie wiem czemu ale zawsze mowi je do nas nasza nawigacja, kiedy ja wlaczamy :))))
Wlasnie Tili, za Ptasia powtorze: nikt nie widzial zadnych bladych skrzydelek!
Ciesze sie, ze zgodzilas sie na przyozdobienie nozek, dodalo mu to uroku, a smak byl wysmienity, och jaki on byl soczysty - dziekuje Tili bardzo, raz jeszcze :-))
Tili, piękny ten Dżordż! Buciki są rozbrajające! Chyba wygooglam sobie jak się robi takie obuwie:)
Nie wiem, czy potrafiłabym się zabrać za takiego wielkiego indora. Tzn. do roboty, bo do jedzenia, to byłabym pierwsza!
Co za fantastyczna uczta i spotkanie. Cudowne są te Wasze wspólne czary.
A byłam pewna, że już komentowałam Dżordża, coś ze mną nie tak :(
W każdym razie, chciałam nadmienić, że Dżordż taki zgrabny, opalony i dokładnie wydepilowany, prawdziwy kulturysta. Tylko ramionka zaniedbał, w porównaniu z ogromną klatą i gigantycznymi udami marniutko :)
Kubo, kłaniam się w pas i pięknie dziękuję :) Zabierz się, zabierz. Efekt jest niesamowity :)
Kawusiu, oj, tak, wyobrażam sobie, choć ja bym tam wolała woreczek, niż taki naturalizm :D
Olasz, nie ma problemu, zapraszam do mnie na indyka :)
Poleczko, Briczka tęskni za Tobą okrutnie. Nic tylko w oknie siedzi. Chyba miętę do Ciebie poczuła :)
To ja Tobie dziękuję za wspaniałą zabawę i czekam, czekam na następną :***
Oczko, słodka alkoholizacja już jest, a raczej wspomnienie po niej :D
Olciaky, o tak, oby więcej :)
Kass, dziękuje pięknie :) Był boski, był :)
Myniolinko, mam nadzieję, że jednak zasnęłaś i smaczne sny miałaś :)
Małgoś, Dżordża ochrzciłam ja, ale za ogólną aprobatą :) A łyknąć przed jego balsamowanie trzeba było :DDD Dzięki za miłe słowa :*
Ptasiu, ja wiem, że Dżordż była kobietą, ale w końcu w takim sfeminizowanym towarzystwie trzeba było i o męską reprezentację się postarać :D Dzięki temu mój S nie był jedyny, choć jedyny nie nadgryziony :DDD
Majko, hihihi, podoba mi się Wasza nawigacja :D
Basieńko, jakbym mogła się nie zgodzić, przecież bez tego Dżordż nie miałby tego uroku :) Na wspaniały pomysł wpadłyście, a wykonanie to już bajka normalnie :) Dzięki Kochana :*
Kasiu, wbrew pozorom to on wcale taki trudny nie był, ale ponieważ pierwszy to pewnie sama wiesz jak to jest z pierwszymi razami - wszystko wydaje się trudniejsze i większe :)))
Lo, dziękuję pięknie :)
Felluniu, wszystko z Tobą w porządku, tylko zapracowana jesteś Kobieta :) Ja tez ostatnio nie mam czasu na bloga, a jak zaczęłam dziś na blogi zaglądać to od razu głodna się zrobiłam :)
A z tym zaniedbaniem ramionek to prawda, choć i tak nikt mu na ramionka nie patrzył :)
Dżordż w sosie własnym???!!!
Przecież żaden sznujący się kot nawet tego nie powącha.
Janie Bury, wierz mi, kicia była zachwycona wyjadaniem kawałków Dżordża :)
Prześlij komentarz